Czy można być jednocześnie katolickim księdzem i mistrzem zen? Otóż bez wątpienia można. Oczywiście katolicki ksiądz w żadnym razie nie może akceptować doktryn innych religii, ale też mistrzom zen wcale nie chodzi o to, by ich uczniowie akceptowali jakąś doktrynę. Chodzi o to, by potrafili w nowy sposób spojrzeć na świat. To nowe spojrzenie na świat nazywane jest Przebudzeniem (po japońsku kensho lub satori); kto to przebudzenie osiągnął, ten może zostać mistrzem zen, choćby i był katolickim księdzem.
Zdarzyło się to pewnemu niemieckiemu jezuicie nazwiskiem Enomiya Lasalle, który medytował pod kierunkiem mistrza zakonu Rinzai, odpowiedział właściwie na wszystkie koany i został formalnie uznany za mistrza zen. Wcale nie został z tego powodu usunięty z zakonu jezuitów, prowadził – jako mistrz zen – sesje medytacji, w czasie których w miejsce codziennej recytacji sutr była codzienna msza święta. Jednakże ojciec Oshida nigdy takiego formalnego kursu w klasztorze zen nie przeszedł. Wiem to, bo sam mu zadałem to pytanie. Skąd więc ten zenistyczny tytuł?
Ojciec Oshida opowiadał, jak w czasie wojny był przesłuchiwany i zadano mu pytanie, kim właściwie jest – buddystą czy chrześcijaninem. On na to odpowiedział, że jest buddystą, który spotkał Chrystusa. I to była prawda, urodził się bowiem w rodzinie związanej z buddyzmem zen, a w 1943 roku przyjął chrzest. Dziś to nie problem, ale w latach czterdziestych, w najgorętszym okresie wojny na Pacyfiku, bycie chrześcijaninem w Japonii nie było rzeczą zupełnie bezpieczną. Ale ojciec Oshida nierzadko chodził pod prąd. Wobec dzisiejszej hierarchii buddyjskiej w Japonii zawsze był bardzo krytyczny i poniekąd dlatego pewnie nigdy nie przeszedł formalnego kursu koanów, mimo swej sławy mistrza zen.
Krytyczny wobec przebudzonych mistrzów, mimo że zwano go mistrzem zen? Jak to możliwe? Ano bardzo prosto. Założenia religii buddyjskiej mogą być bardzo mądre, ale i ona przechodzi proces kostnienia. Dotyczy to również mistrzów zen. Jest to szkoła medytacji bardzo popularna w Ameryce, więc japońscy mnisi szkolą Amerykanów pobierając za kursy sowite opłaty. Mnisi zen, którzy przed tysiącleciem kryli się w bambusowych chaszczach w południowych Chinach przed prześladowaniami cesarza, byli ubodzy i musieli sobie zszywać szaty z wyrzuconych kawałków materiału. Dziś też opaci zen noszą szaty zszyte z łatek, ale to jest kunsztowna robota, taka szata kosztuje spore pieniądze. Od tysiąclecia Japończycy łączą rodzimą religię shintō z buddyzmem, przy czym bóstwa shintō opiekują się Japończykami za życia, a buddyzm zajmuje się życiem pozagrobowym. W dzisiejszych czasach oznacza to, że Japończyk prosi kapłana shintō, żeby mu pobłogosławił samochód, a buddyjskiego mnicha, by poprowadził ceremonię pogrzebu. Z pogrzebem związana jest ofiara pieniężna, w rezultacie większość mnichów żyje dziś z pogrzebów. Są oczywiście chwalebne wyjątki, ale generalnie współczesny japoński buddyzm to – zdaniem ojca Oshidy – jeden wielki zakład pogrzebowy.
W Japonii to właśnie chrześcijaństwo postrzegane jest jak powiew świeżego powietrza. Ojciec Oshida przyjął chrzest w czasie wojny, dziesięć lat po wojnie wstąpił do zakonu dominikanów, w Kanadzie studiował teologię, w 1962 roku wrócił do Japonii jako ksiądz. W 1964 roku osiadł w małej wsi Takamori w górach centralnej Japonii. Nad bijącym ze skały źródłem zbudował sobie własnymi rękami domek i rozpoczął życie pustelnika.
Pustelnika? Ano właśnie nie całkiem. Wkrótce przyłączyło się do niego kilka innych osób, które też zbudowały sobie chatki. Pustelnik Oshida był otwarty na wszystkich. Z czasem przyłączyło się do niego kilka sióstr dominikanek, a także kilka osób świeckich. Powstała wspólnota Takamori Sōan, wspierana materialnie przez wieś, na której skraju się znajdowała. Byłem tam, sam się do tej wspólnoty przyłączyłem na kilka miesięcy.
Teoretycznie Takamori Sōan znajduje się na liście dominikańskich klasztorów, ale pożal się Boże, co to za klasztor! Chałupki z krzywych bali, nawet kaplica nie lepsza, strzechą kryta. Wszędzie w Japonii są dziś asfaltowe szosy, ale tam prowadzi błotnista droga pomiędzy chaszczami z bambusa. Na pierwszy rzut oka wygląda to jak komuna hippisów. Każdy może się przyłączyć, ale uwaga! Reżym jest tu nie mniej srogi, niż w klasztorze zen! Pobudka o świcie, o szóstej rano modlitwa w kaplicy, siedząc na podłodze (bo żadnych ławek nie ma) przez godzinę w milczeniu w bezruchu. Nie nazywa się to zazen (czyli medytacja, tak jak w klasztorach buddyjskich), tylko inori (modlitwa). Potem czytania z Pisma, kilka Psalmów. Potem śniadanie i praca na polu ryżowym. W niedziele nie ma pracy, ale jest msza, celebrowana oczywiście na podłodze, bowiem ołtarzem jest centralny fragment podłogi nakryty obrusem. Hostię stanowi jeden spory chlebek dzielony na tyle kawałków, ilu jest uczestników; kielich z winem krąży z rąk do rąk. Franciszkańska prostota? Może taka z czasów świętego Franciszka. Albo może prostota mnichów zen, co się kiedyś kryli w chaszczach południowych Chin przed prześladowaniami cesarza.
Na niedzielną mszę przyjeżdżają goście nawet z Tōkyo, odległego o 150 km. Wtedy nie wszyscy mieszczą się w kapliczce i niektórzy muszą stać wokół. Czasem goście przybywają z bardzo daleka. Tak jak mój przyjaciel Julian, który mi to miejsce polecił. Albo Claudia Matello, teolog uniwersytetu z Buenos Aires, którą tam spotkałem.
Pewnego dnia ojciec Oshida dostał w prezencie kolorowe jedwabne kimono. Stwierdził, że jest to ubiór na szczególnie uroczyste okazje i że on w tym będzie tańczył na swoim pogrzebie. Ta okazja miała miejsce już pięć lat temu – ojciec Oshida odszedł i został pochowany w Takamori. W styczniu tego roku siostra Kawasumi przysłała mi z Takamori prezent: zebrane teksty ojca Oshidy napisane po angielsku i wydane w Buenos Aires przez (jakże by inaczej) Claudię Matiello. Jej tytuł...
Tekst i zdjęcia: Włodzimierz Fenrych
|