MAK działał na mocy konwencji chicagowskiej jako płaszczyźnie wspólnego postępowania śledczego, na którą zgodził się polski rząd. Jak się okazało, wspólnego, ale pod dyktando Rosji. Polska od początku była petentem, o czym niechętnie mówi akredytowany przy MAK płk Edmund Klich. Liczni eksperci uważają, że przyczyny katastrofy należało ustalać na mocy wojskowej ustawy polsko-rosyjskiej z 1993 roku. Tym bardziej że był to, jak twierdzą, samolot wojskowy i lotnisko wojskowe.
Ci sami eksperci podkreślają, że konwencja chicagowska dotyczy tylko i wyłącznie samolotów cywilnych. I to było pierwszym zadaniem MAK – udowodnić, że wojskowy samolot był samolotem cywilnym, a jeśli byłoby to nie do udowodnienia, wmówić, że tak jest, czego byliśmy świadkami podczas konferencji prasowej w Moskwie z udziałem przewodniczącej Tatiany Anodiny. Nieważne, że ten upór nie ma żadnego logicznego uzasadnienia w raporcie, bo jest w nim zapis rozmowy wieży kontrolnej z załogą, potwierdzającej wojskowy charakter lotu.
Pomyślał by ktoś, co w obliczu tragedii znaczy taki szczegół? A jednak. Charakter lotu decydował o procedurach. W przypadku samolotu cywilnego wieża nie mogła (nie wiadomo dlaczego) zabronić lądowania. Tym samym za wszystko odpowiadają piloci, w w śledztwie nie trzeba uwzględniać udziału kontrolerów. Obsługujący wieżę kontrolną w Smoleńsku nie mieli nawet uprawnień do kierowania powietrznym ruchem cywilnym.
Wieża jednak, wbrew twierdzeniom MAK, uznała polski samolot z prezydentem na pokładzie za wojskowy, a ktoś polecił kontrolerom (kto?), żeby samolot sprowadzać do lądowania, pomimo wyjątkowo trudnych warunków atmosferycznych. Załoga podchodzi do lądowania wspomagana przez wieżę kontrolną. Przez dłuższy czas nie ma mowy o odejściu na drugi krąg. To jest ostateczność, a wieża potwierdza ścieżkę i wysokość lotu. Wszystko jest w normie, choć w trudnych warunkach, o czym wiedzą piloci. Wiedzą też, że mają wystarczający zapas paliwa, żeby odlecieć na lotnisko zapasowe.
W kabinie samolotu są dwie dodatkowe osoby: minister Kazan i szef Sił Powietrznych gen. Błasik. W raporcie MAK poświęcono sporo miejsca na udowodnienie tezy, że ich obecność spowodowała presję na pilotów. W udostępnionym zapisie głosowym z kabiny (dlaczego został udostępniony, traumatyczne doświadczenie dla rodzin) nie słychać zdenerwowania, presji, niepewności. Wręcz przeciwnie, szczególnie jeśli się wie, że rozmówców za chwilę spotka niechybna śmierć, zdumiewa ich opanowanie i profesjonalizm. Owszem, słychać słowa o trudnych warunkach, o ewentualnym niezadowoleniu – jak można się domyśleć – głównego pasażera, ale to wszystko.
Opinie MAK, poparte podpisami psychologów (w tym podobno również polskiego), są daleko idącą nadinterpretacją faktu przebywania na pokładzie samolotu polskiej elity społeczno-politycznej. Wojskowym, a szczególnie pilotem, zostaje ten, co presji się nie podda. Kwestionowanie takiej kwalifikacji polskiego oficera jest obrzydliwe. Gdyby nie rozmiary tragedii, można by snuć opowieść o żołnierzach tchórzliwych i, na tej samej zasadzie, księdzach ateistach.
Niesłychanym zbiegiem okoliczności identyczną przyczynę katastrofy – presja – wypowiadało liczne grono elity polskiego dziennikarstwa i niektórzy, bardzo niekonwencjonalni, politycy. Na szczęście, zdaniem polskich ekspertów takie wnioski nie mają poparcia w faktach, co znalazło wyraz w aneksie, w niewielkim stopniu uwzględnionym przez MAK.
Największą rewelacją raportu MAK i konferencji prasowej, podchwyconą przez zachodnie media była zawartość alkoholu w organizmie gen. Błasika (0,6 promila). Wywierał presję w stanie nietrzeźwym. Najbardziej problematyczne jest to, na jakiej podsatawie powzięto takie ustalenia. W raporcie nie ma żadnych dowodów przeprowadzenia badania toksykologicznego, o czym pisze polska strona. Ponadto polska strona podkreśla, że taka zawartość alkoholu w organizmie może powstać na skutek reakcji chemicznych po śmierci. Niemniej nietrzeźwy stan generała nie schodzi z pierwszych stron gazet i ust komentatorów.
Drugim ważnym wątkiem konferencji była symulacja tragicznego lotu TU-154. Profesjonalna, co często podkreślała przewodnicząca Anadina, z wykorzystaniem zdjęć ogólnie dostępnych w Google. Dramatyczne ostatnie kadry, z ostrzeżeniem pull up systemu TAWS (również w formie graficznej) i kompletny brak reakcji pilotów nie pozostawia złudzeń, kto doprowadził do zderzenia z ziemią. Oddech generała tak ich sparaliżował, że nie usłyszeli sygnałów ostrzegawczych?
Szef komisji technicznej Aleksiej Morozow doskonale wie, że system TAWS działa w oparciu o bazę danych, która nie uwzględnia Smoleńska. TAWS w Smoleńsku to tylko atrapa, ale zaraz po tragedii agencje rosyjskie doniosły, że był wyłączony, co miało być przyczyną katastrofy (do tej pory żaden samolot z takim systemem nie uległ wypadkowi). Nikt z obecnych na konferencji dziennikarzy nie poprosił o wyjaśnienie tej sprawy.
Załoga, zdaniem komitetu, nie reagowała też na polecenie wieży odejścia na drugi krąg. Polecenie jest zapisane na taśmie, po czym słychać ścięcie brzozy i zderzenie z ziemią. Czy zdaniem komisji dobrze wyszkolony pilot jest w stanie poderwać maszynę w tak krótkim czasie?
I znowu nikt takiego pytania nie zadał. Dużo miejsca w raporcie zajmują braki w wyszkoleniu polskich pilotów. Na tym jednak nie kończą się polskie przewinienia. O rosyjskich nie ma mowy. Zrezygnowaliśmy też, jak podaje raport, z obecności na pokładzie TU-154 „lidera”, czyli rosyjskiego pilota doskonale znającego warunki smoleńskiego lotniska. Jak twierdzi polska strona, nasz wniosek (na co są dowody) nie został pozytywnie rozpatrzony, inaczej mówiąc, Rosjanie go zignorowali.
Namiastką rosyjskiej winy, chociaż nie miała ona wpływu na to, że doszło do katastrofy, było przyznanie, że urządzenia nawigacyjne na lotnisku w Smoleńsku pracowały nieprawidłowo. Potwierdzanie prawidłowej ścieżki lądowania i wysokości wtedy, kiedy samolot znajdował się już w innej pozycji, zdaniem komisji, nie miało znaczenia. Bezpośrednią przyczyną tragedii było podjęcie próby lądowania przez polskich pilotów.
Przedstawione przez polską stronę krytyczne uwagi do raportu w większości nie zostały uwzględnione, ale zgodnie z zasadami współpracy, znalazły swoje miejsce w opublikowanym aneksie. Nie znalazły jednak takiego miejsca w wypowiedziach przedstawicieli polskiego rządu.
W kilka godzin po konferencji prasowej MAK minister spraw wewnętrznych i przewodniczący polskiej komisji ustalającej przyczyny katastrofy Jerzy Miller powiedział: „Raport polski będzie bardziej surowy dla strony polskiej, niż raport rosyjski”. Podobną opinię przedstawił minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski: „Raport MAK jest rzetelny w tym co mówi, ale nie mówi wszystkiego”. Trochę inaczej w chórze polityków wypadł polski akredytowany przy MAK płk Edmund Klich (jego eksperci przygotowali poprawki zajmujące 150 stron!). Poproszony o skomentowanie wypowiedzi przewodniczącej Anadiny, że uczestniczył we wszystkich pracach komitetu, odpowiedział jednym słowem: „Kłamstwo!”. Podał kilka przypadków, kiedy obecność polskich ekspertów w czynnościach wyjaśniających była uniemożliwiona. „Rosja jest wielka, a Polska to mały kraj” – usłyszał od przewodniczącej MAK w prywatnej rozmowie.
To tylko wybrane wątki tej profesjonalnej i niezależnej ekspertyzy, przeprowadzonej przez MAK. Raport jest ostateczny i nie ma mowy o żadnych poprawkach, a MAK jest instytucją pozarządową i nie będzie ulegał politycznej presji. Komitet uznał, iż śledztwo dotyczące lotu z 10 kwietnia uważa za zakończone.
Grzegorz Małkiewicz
|