Co pewien czas dowiadujemy się, że jakiś zagraniczny pracodawca zabronił swoim polskim pracownikom używać w pracy ojczystego języka, albo np., że dzieciom Polaków w Niemczech odmawia się prawa nauki polskiego. Gazety kipią wtedy oburzeniem, wychodząc ze słusznego zapewne założenia, że prawo do własnej mowy jest jednym z praw człowieka. Przy okazji przypomina się, iż z chwilą wstąpienia Polski do UE nasz język stał się jednym z równoprawnych języków europejskiej wspólnoty. Jak najsłuszniej…, ale – co począć, gdy człowiek dowie się nagle, że instytucją działającą na rzecz wyrugowania polszczyzny z obiegu jest Rząd Rzeczypospolitej Polskiej, a ściślej – Ministerstwo Nauki, którym zawiaduje minister Barbara Kudrycka?
|
Ten właśnie resort rozesłał do instytucji nauki projekt nowych zasad oceniania placówek badawczych reprezentujących nauki humanistyczne. W myśl tych zasad instytucje te mają być oceniane i dofinansowywane w wysokości zależnej od uzyskanej oceny. Naczelną zasadą okazuje się nieużywanie języka polskiego! Rozprawy naukowe ogłoszone w języku polskim mają dostawać 0 punktów, zaś książki drukowane po polsku pięć razy mniej niż wydane w którymś z języków obcych. Chodzi o wszystkie dyscypliny humanistyczne, zatem także o prace polonistyczne oraz historyczne, poświęcone historii Polski.
Proszę sobie wyobrazić, że historykowi literatury angielskiej, który przygotowuje np. pracę o sonetach Szekspira, jakiś angielski urzędnik mówi: w porządku, ale jeśli chce pan, by to się liczyło do dorobku naukowego, proszę to opublikować po turecku, polsku, francusku czy litewsku, ale – na Boga! – w żadnym wypadku po angielsku! Cóż stałoby się z dalszą karierą tego urzędnika? Wydaje mi się, że byłaby to kariera definitywnie zakończona, mówiąc delikatnie. A w Polsce? Inaczej! Pani minister, która nie wstydzi się przedstawić uczonym taki projekt „do konsultacji”, włos z głowy nie spada.
Projekt zrodził protesty, m. in. Polskiej Akademii Umiejętności. Nie widać jednak, by pani minister przejmowała się tymi głosami „malkontentów”. Z uporem godnym jakiejś pożytecznej sprawy resort nauki dąży do wyrugowania polszczyzny z obiegu naukowego i zredukowania naszej mowy ojczystej do roli narzecza, którym jeden z ludów będzie posługiwał się tylko w komunikacji „prywatnej”, domowej i potocznej, nigdy w działalności publicznej i wysokiej, kulturotwórczej.
Dzieje się to w kraju, który – a jakże! – ma ustawę o ochronie języka polskiego i który ma zapis konstytucyjny stanowiący, że w Polsce polski jest językiem urzędowym.
„Język polski mordują, ratunku!” – wołał Marian Hemar, przytaczając w jednej z satyr „kwiatki” urzędniczo-partyjnej nowomowy czasów PRL. Co zawołałby dziś, dowiedziawszy się, że członek rządu Polski niepodległej stara się o ograniczenie zasięgu polszczyzny? Rwałby włosy z głowy? Nie uwierzyłby? Może więc dobrze, że nie dane mu było tej chwili doczekać.
Mówi przysłowie: dłużej klasztora niż przeora. Mówi prawdziwie. Nauka polska i polskie piśmiennictwo naukowe zapewne panią Kudrycką przetrwają. Jest jednak zastanawiające, że tego rodzaju projekty pani minister nie spotykają się z jakąś reakcją reszty gabinetu, zwłaszcza premiera. Czyżby i on godził się na to, by język kraju, którego rządem kieruje, urzędowo uznać za podrzędny i gorszy od innych? Niewiarygodne, ale takie właśnie pytanie można sobie dziś w Polsce zadawać. I czekać z rosnącym niepokojem na odpowiedź. Na to, że ktoś nas szarpnie za ramię i powie: minęło, to był tylko zły sen, obudź się, już jest normalnie.
Wacław Lewandowski
|