Dwumiesięczną wyprawę do jednego z najmniej znanych krajów Azji poprzedziły gorączkowe przygotowania, w czasie których kompletowaliśmy turystyczne wyposażenie. Na wszelki wypadek zaopatrzyliśmy się w pokaźną ilość makaronu, witamin i zup w proszku. Na zakupionej przez nas mapie, o zgrozo, widniała tylko jedna droga przecinająca kraj w poprzek. Niestety okazało się, że to nie pomyłka w druku – w Mongolii asfaltowych dróg jest jak na lekarstwo, kto żyw, mknie samochodem na przełaj przez step albo korzysta z piaszczystej koleiny, która zazwyczaj łączy większe miasta. Miasta w rozumieniu mongolskim, bo według europejskich standardów duże miasto jest tylko jedno – Ułan Bator.
Stolica
Tam zaczyna się i kończy mongolska nowoczesność: dziesięciopiętrowe bloki, eleganckie hotele, firmowe sklepy. Dworzec kolejowy pachnący świeżą farbą po niedawnym remoncie i umundurowana po zęby babcia klozetowa, z namaszczeniem wydająca bilety do toalety. Panie w gustownych kostiumach, spieszące do pracy, i panowie majstrujący przy japońskich jeepach. W Ułan Bator nie czuje się, że to sam środek Azji. Może tylko ludzie, jakby bardziej pogodni, przyjacielscy.
– Hello – woła chłopak z utlenionymi na blond włosami, mknąc obok nas na deskorolce. Żar leje się z nieba, plecaki zdają się ważyć tonę, a my odwzajemniamy pozdrowienia. Na szerokich chodnikach sprzedawcy rozkładają swe kramiki, zachęcając do kupowania chińskiego piwa i kolorowych cukierków, na których spostrzegamy… polskie napisy. Polskich akcentów jest tu zresztą więcej – w sklepach piętrzą się towary ze znajomymi etykietkami. Fotograf i fryzjer w jednej osobie przemawia najczystszą polszczyzną: – Cześć, jestem Wiluś. Chińczyk, ożeniony z Polką, zamieszkały w Mongolii. – Czy widzieliście już to, co trzeba? – pya przyjacielsko. Trzeba zobaczyć wspaniały Pałac Cesarski, dwa duże muzea z imponującą kolekcją prehistorycznych gadów – narodowym skarbem Mongolii i, oczywiście, Gandan – zespół świątyń malowniczo położonych na wzgórzu nad miastem.
Za murami Gandanu czas zatrzymał się przed wiekami. Powietrze przesycone wonią kadzidła zapiera dech, purpurowo odziani mnisi przechadzają się po dziedzińcach i medytują w skupieniu przed posągami Buddy. Przy bramie kłębi się tłumek sprzedawców usiłujących wcisnąć zwiedzającym kiczowate obrazki. Jak w każdej stolicy, w Ułan Bator, kwitnie handel gadgetami. Największym powodzeniem cieszą się jaja dinozaurów. Wywóz jaj za granicę jest nielegalny, sprytni kolekcjonerzy znajdują jednak sposoby skruszenia oporu celników.
Choć zwiedzanie miasta jest niemałą przygodą, to jednak prawdziwa Mongolia zaczyna się za rogatkami. Najwygodniej wynająć jeepa, najtaniej – cierpliwie znosić niewygody podróży autobusem. Wybraliśmy opcję nr 2. Dlatego do Ułan Bator, który jest głównym węzłem autobusowym w Mongolii przyszło nam wracać jeszcze wielokrotnie.
Z Chin do Mongolii
Niewielu turystów odwiedza Mongolię. Może dlatego, że nie ma tu morza i słonecznych plaż, bujnej zieleni ani egzotycznych kwiatów. Są za to bezkresne przestrzenie, po których hula wiatr, i lodowate jeziora, w których żyją rybie potwory. Na południu leży pustynia Gobi – kamienista kraina wielbłądów i koni Przewalskiego. Za nią zaczyna się inny, lepszy świat – Chiny. Od wieków stamtąd przychodziły do Mongolii wszelkie wzorce: kultura, stroje, wreszcie religia – buddyzm, a wraz z nim mnisi i pagody ze strzegącymi ich uśmiechniętymi lwami. Uderzająca jest ilość chińskich motywów w mongolskiej sztuce, charakterystyczne smoki widnieją na większości przedmiotów modlitewnych, naczyniach. Przez wieki okupacji mandżurskiej w Mongolii style wymieszały się tak dokładnie, że dzisiaj w wielu wypadkach nikt już dokładnie nie umiałby określić, co jest rdzennie mongolskie, a co chińskie.
Dla wielu Mongołów Chiny są do dziś głównym źródłem utrzymania, zakupione tuż za granicą towary z podziwu godną odwagą przewożą do Rosji i dalej, do Polski. Podczas podróży koleją transsyberyjską mieliśmy okazję poznać tajniki tego procederu. Nie sposób opisać pomysłowości handlarzy w ukrywaniu rozmaitych przedmiotów w zakamarkach pociągu. Dość powiedzieć, że przed samą granicą rosyjską pod podwoziem podwieszone były nieprzebrane ilości toreb i kurtek, pod kloszem każdej lampy upchane paski, rękawiczki i dresy. Wszyscy zaś podróżni wylegiwali się pod puszystymi chińskimi kocami. Cały pociąg przypominał jedną wielką, tykającą bombę zegarową – tak głośno biły ze strachu serca dzielnych przemytników. Ku naszemu zdumieniu bomba nie wybuchła. Po stronie rosyjskiej pociąg zamienił się w sklep na kółkach. Na każdej stacji przez okna upłynniano towary, aż do końca podróży. Jedna taka przejażdżka ustawia finansowo mongolską rodzinę na wiele miesięcy, więc warto ryzykować.
Jurta
Pierwszą zobaczyliśmy zaraz po przejechaniu rosyjsko-mongolskiej granicy. Potem widywaliśmy je wszędzie: na przedmieściach Ułan Bator nowiutkie jak spod igiełki, na Pustyni Gobi niesamowicie obdarte. Jurta jest domem Mongołów. Wygodnym, przewiewnym namiotem z filcu i białego płótna, wspartym na solidnym, drewnianym stelażu. Największą jej zaletą jest łatwość, z jaką daje się rozkładać i składać dowolną ilość razy. Dzięki temu można ją przetransportować i postawić w miejscu oddalonym o wiele setek kilometrów. Dla mongolskiej rodziny, która trudni się pasterstwem, taki dom jest idealnym rozwiązaniem. Z wierzchu jurta wygląda nieciekawie, najciekawsze skarby kryją się za drzwiami. Wewnątrz centralne miejsce zajmuje okrągły, żelazny piecyk z długim kominem – na nim przyrządzane są posiłki. Wokół piecyka stoją drewniane lub żelazne łóżka, obszerne skrzynie i niskie stołeczki. Wszystkie te przedmioty ozdobione są mosiężnymi okuciami i pomalowane kolorowymi farbami w charakterystyczne geometryczne wzory. Nawet drewniane słupy wspierające namiot zdobią rozmaite szlaczki. Miejscem szczególnie ważnym dla każdej rodziny jest domowy ołtarz, czyli stojące na jednej ze skrzyń posążki Buddy i obrazki rozmaitych bóstw buddyjskich, podłużne pudełka z wypisanymi na paskach papieru tekstami modlitw oraz niewielkie naczynia służące do palenia kadzidła. Obok ołtarzyka Mongołowie zawieszają przeszkloną gablotkę, w której wystawiają wszystkie posiadane fotografie. Oprócz nieodłącznego portretu Dalaj Lamy widuje się więc portrety dziadka na motorze, babci dojącej owce i zdjęcia członków rodziny w rozmaitych konfiguracjach.
Rumaki
Niełatwe jest życie koczownika. Kto raz dosiadał mongolskiego konia, nieprędko zdecyduje się zrobić to jeszcze raz. Powód – siodło, drewniane, nabijane srebrnymi guzami. Wygląda wspaniale, ale po kilku godzinach jazdy siedzenie zamienia w siny placek. Mimo to dla amatorów konnej jazdy Mongolia jest prawdziwym rajem: za 100 dolarów można wynająć konia na dwa tygodnie i popędzić hen przed siebie. Czasem taniej jest po prostu kupić konia (kosztuje ok. 300 dolarów) i sprzedać go innemu hodowcy wiele kilometrów dalej. Kłopot w tym, że mongolskie koniki bywają bardzo narowiste i niewprawnemu jeźdźcowi mogą zwyczajnie uciec. Taka nieprzyjemna historia przydarzyła się pewnemu niemieckiemu turyście, którego spotkaliśmy w górach na północy Mongolii. Biedak musiał wynająć kilku ludzi i puścić się w pogoń. Rumakowi jednak tak zasmakowała wolność, że pogalopował w step i wszelki słuch po nim zaginął. Potraktowaliśmy to jako przestrogę i zawsze wynajmowaliśmy konie z przewodnikiem.
Gdy jechaliśmy do Mongolii, oczyma wyobraźni widzieliśmy siebie w roli jeźdźców dosiadających stąpających z gracją wierzchowców. Tymczasem rzeczywistość okazała się nieco inna. Mongolskie koniki są postury raczej mizernej. Człowiek dosiadający takiego rumaka jest od niego dużo większy, co sprawia, że widok jest bardzo zabawny. W dodatku koniki stawiają drobne kroczki i mimo usilnego balansowania ciałem trudno dostosować się do ich chodu. Z zazdrością patrzyliśmy na Mongołów kłusujących na koniach z godną podziwu zręcznością – zupełnie jakby byli przyrośnięci do siodła.
Uczta
Siedzę w jurcie i piję tradycyjną mongolską herbatę z mlekiem i solą. Ma mdły, mydlany smak, ale staram się nie sprawić zawodu uśmiechniętym gospodarzom, których jestem gościem. Kiedy tylko odstawiam na chwilę miseczkę, pani domu szybkim ruchem dolewa do herbaty zupę z kawałkami baraniego mięsa. Zabieram się więc do drugiego dania. Moją rolą jest siedzieć i objadać się, rolą gospodarzy dogadzać mi ze wszystkich sił. W konkursie gościnności Mongołowie biliby wszelkie rekordy. Obrazą jest przejechać obok jurty, nie wstąpiwszy do środka. Zwyczaj ten obowiązuje powszechnie i nie omija pasażerów autobusów. Przed każdą jurtą następuje przystanek i wszyscy, z kierowcą na czele, udają się na posiłek. W czasie podróży po Mongolii wielokrotnie byliśmy uczestnikami takich biesiad i za każdym razem uczestniczyliśmy w swoistym rytuale. Próg jurty należy przestąpić prawą nogą. W przeciwnym razie można zesłać na mieszkańców niewyobrażalne klęski. Następnie dobrze jest rozejrzeć się dyskretnie w poszukiwaniu worka z kumysem, nie z łakomstwa bynajmniej, ale by zamieszać w nim energicznie, jak nakazuje tradycja. Kolejnym krokiem jest zajęcie odpowiedniego, honorowego miejsca na wprost drzwi. Teraz można już tylko odbierać kolejne miseczki herbaty, zupy, kefiru pamiętając o wyciąganiu po nie obu rąk jednocześnie. Na mężczyznach spoczywa dodatkowo obowiązek zażycia odrobiny tabaki.
Najedzeni i wypoczęci goście mogą przystąpić do czynności, na którą czekają z utęsknieniem – picia kumysu. Kumys, czyli sfermentowane kobyle mleko, jest ulubionym trunkiem Mongołów, którzy uważają, że dzięki jego właściwościom przeczyszczającym cieszą się dobrym zdrowiem. Nieprzyzwyczajony do kumysu żołądek reaguje nań bardzo gwałtownie. Smak tego specjału daje się porównać z serwatką. Rzecz jednak polega nie na jakości, lecz ilości – z powodu niskiej zawartości alkoholu, aby osiągnąć pożądany efekt, trzeba wypić około siedmiu litrów płynu. Ilekroć zmęczeni czy spragnieni zobaczyliśmy na horyzoncie białą kopułę jurty, wiedzieliśmy, że czekają tam na nas. Drzwi były zawsze otwarte na oścież, wystarczyło tylko utartym zwyczajem zawołać po mongolsku: – Zabierzcie swoje psy – co jest sygnałem ostrzegawczym i powitaniem zarazem.
|