By?em nadu?ywaj?cym piwa lekkoduchem, który ?y? tylko po to, by spisywa? swoje pi?kne – jak mu si? wydawa?o – my?li. By?em szefem male?kiej, przytulnej firmy, w której zebra?em grupk? dobrze rozumiej?cych si? i wspó?pracuj?cych ludzi. By?em wreszcie cz?owiekiem permanentnie zar?czonym. Permanentnie, czyli dozgonnie. Nie by?o szans na w?asny dom, poczucie bezpiecze?stwa, a co za tym idzie – na dziecko, moje wymarzone ma?e cacko, cz?owiecze?stwo, które móg?bym hodowa? na naszych pi?knych, nieistniej?cych w?o?ciach. Pojawi? si? za to kot, stworzenie idealnie zaspokajaj?ce nasz? potrzeb? opieku?czo?ci i mi?o?ci do istoty s?abszej. Czas p?yn?? i p?yn??by z pewno?ci? dalej, gdybym pewnego dnia nie zbankrutowa?.
Ca?? noc przed wyjazdem do Londynu przesiedzia?em na balkonie, ca?kiem jak Ediczka – bohater g?o?nej w tamtym czasie powie?ci Lemonowa. Tak jak on sta?em si? ?mieciem wyrzyganym przez spo?ecze?stwo, ale mnie zdarzy?o si? to we w?asnym kraju. No i mój balkon by? wy?ej, na dziesi?tym pi?trze. Poza tym sama orgia beznadziei.
Jedyne, co mi si? w ?yciu uda?o, to widok z okna. Kiedy? lubi?em zasiada? na balkonie i pisa? wiersze albo opowiadania. Z tej perspektywy ?wiat wydawa? mi si? taki przestronny. Nic go nie zas?ania?o, a do tego wida? by?o tyle zieleni. Korony drzew, zbite w gromady, a pomi?dzy nimi bloki. Ziele? w betonowej zalewie. Najlepiej ogl?da?o si? to przy Piano Concerto nr 20 Mozarta. Te ci?g?e fortepianowe pasa?e i dudni?ce przej?cia z g??bi sali. Co? smakowitego! I nagle fortepian jakby wspó?czesny, z muzyki filmowej. A w tle krakowska huta, która tu? przed ?witem wydaje si? obra?liwie pi?kna. ?una bije z wielkiego pieca, jak gdyby trawi? go ogromny po?ar. Kominy powoli zaznaczaj? sw? obecno?? na pos?pnym niebie. Dym, który si? z nich s?czy, ma barw? ró?nych odcieni bieli i szaro?ci. Powoli wspina si? ku górze, a tam przebarwia go wschodz?ce s?o?ce…
Owej nocy wcale mnie to nie ekscytowa?o. Mia?em to g??boko, a? do ostatniego zwoju jelita grubego. By?em obrzydliwie skwaszonym, gnij?cym kawa?em mi?sa, u?alaj?cym si? nad sob?, trze?wiej?cym wraz ze zbli?aj?cym si? ?witem.
Wrócili?my z imienin. Aneta od razu pad?a na wyrko, a beznadziejnie zmienia?em kana?y. W ko?cu wzi??em z lodówki resztk? chardonnay za 13,60, paczk? fajek i zasiad?em na balkonie.
To by?y najbardziej denne imieniny, na jakich w ?yciu by?em. Sami wykszta?ceni trzydziestolatkowie, niezam??ne dziewczyny i nie?onaci kolesie, cho? parami. Bezdzietni, bezrobotni lub zarabiaj?cy grosze. Solenizantka uczy?a historii za 800 na r?k?, jej ch?opak dawa? lekcje angielskiego i lepi? pierogi dla turystów. Zosia pracowa?a za jakie? 1000 z? w sekretariacie pos?anki SLD, czyli mog?a mie? prac? góra na par? miesi?cy, z kolei jej narzeczony, facet po studiach in?ynierskich, robi? sta? za kilka stów, ?eby tylko uzyska? niezb?dne uprawnienia budowlane. I my. Ja, bezrobotny stylista literacki, trac?cy czas na prace licencjackie czy magisterskie dla leniwych, oraz Aneta – historyk, chwilowo hotelowa recepcjonistka. Pi?kni trzydziestoletni, udupieni przez rzeczywisto??. By?o pyszne ?arcie, fura dobrego wina, a jednak impreza wypad?a ?a?o?nie.
Kiedy Aneta oznajmi?a, ?e jad? szuka? szcz??cia do Londynu, wszyscy posmutnieli, a ja przyssa?em si? do pierwszej z brzegu butelki, by jak najszybciej o tym zapomnie?. Nie ?ebym si? jako? ba? czy sprzeciwia?, po prostu szlag mnie trafia?, ?e musz? zaczyna? tu?aczk? od nowa. Pracowa?em ju? za granic? i wiedzia?em, ile to kosztuje wyrzecze?. Niewielu z nas wyje?d?a na Zachód obj?? stanowisko prezesa albo katedr? na uniwersytecie. Zwykle jedziemy robi? cokolwiek, a najcz??ciej byle co.
Moja przygoda remontowo-budowlana w Norwegii by?a krótka i przyjemna. Zarobi?em du?o pieni?dzy, zwiedzi?em wiele ciekawych miejsc, jak Oslo czy Bergen, i wróci?em do ?ycia w Krakowie. Teraz musia?em jecha? w akcie desperacji. Znów po trzech, czterech w pokoju – jak w akademiku, parszywe ?arcie z puszki, piwo jedynie od ?wi?ta, do tego najta?sze. My?l o tym w?era?a si? w moje flaki niby kawa? rozgrzanego ?elastwa.
Aneta dobija?a mnie na ka?dym kroku. Dzie? i noc mówi?a tylko o wyje?dzie. Otwiera?em rano oczy i s?ysza?em, ?e trzeba kupi? funty, bo z?oty jest coraz mocniejszy. Trawi?em n?dzny, cho? smaczny obiad, a ona, ?e trzeba CV na „inglisza” prze?o?y?. Wychodzi?em z wanny, woda przestawa?a pierdzie? w odp?ywie i co? – w pokoju be?kotali przera?liwie poprawni lektorzy j?zyka angielskiego.
Ucz si?, synku, ?eby? nie musia? ?y? jak ja – ile ja razy to s?ysza?em? Ironio losu! Uczy?em si?, mamusiu, jak stukni?ty, a ?yj? chyba gorzej. ?aden satyryk nie dorasta losowi nawet do pi?t.
Zastanawiam si?, gdzie tkwi b??d. Co zrobi?em nie tak. Dwa j?zyki obce, które powoli wywietrza?y mi z g?owy, kupa opcji i bzdur monograficznych. Lata sp?dzone na wyk?adach, ?wiczeniach i w czytelniach. Po co?
Studia wybra?em troch? bez sensu, ale kto wtedy móg? wiedzie?, ?e lepiej kszta?ci? si? kierunkowo? Fakt, trzeba mie? mózg jamoch?ona, ?eby studiowa? filmoznawstwo. Wiem wszystko o niemieckim ekspresjonizmie, w?oskim neorealizmie, polskiej szkole filmowej, radzieckiej i hitlerowkiej propagandzie, Felinim, Viscontim, Antonionim, Bergmanie… Znam filmowe implikacje z punktu widzenia socjologii, teorii kultury, filozofii, politologii, semiotyki… I co z tego? Nied?ugo wszystko to zapomn?.
Zatem pierwszy b??d to studia. A co spapra?em w ?yciu zawodowym? Próbowa?em przecie? na tylu frontach. By?em ko?nierzykowym niewolnikiem korporacji, zbija?em b?ki na ciep?ej posadce pa?stwowej, d?uba?em we w?asnym biznesie, ale nie wyrabia?em z ZUS-em, podatkami i kosztami sta?ymi, dzi?ki czemu zyskali wszyscy oprócz mnie.
Mo?e ja si? po prostu do niczego nie nadaj?? To ju? nie b??d, tylko wada wrodzona. Mój ojciec te? jest do niczego. Degenerowa? si? od dyrektora szko?y do portiera i zamiatacza placów. Nie mia? aspiracji, chcia? mie? na be?ta i ?eby wszyscy dali mu ?wi?ty spokój. Teraz ca?ymi dniami le?y w przytu?ku dla bezdomnych i bezmy?lnie ogl?da ?cian? swojego do?ywotniego wi?zienia. Co innego ja. Mimo ?e efekt jest w?a?ciwie ten sam, wci?? si? staram. Wyje?d?am robi? lask? bo?kom mamony. Szanse mam, bo na obczy?nie trudniej by? ?ulem. Nikt ci? nie zna, nikt ci nie pomo?e, wi?c wstajesz i walczysz, a jak nie, to lepiej zdechnij.
Mózg mi puchnie. P?cznieje i bulgocze. Mo?e by tak g?ow? w dó? z wysoka? Przynajmniej fakt mieszkania na dziesi?tym pi?trze zyska?by troch? na znaczeniu.
Super wzrost PKB, miliardy dotacji, dodatnie saldo eksportu, imponuj?ce tempo wzrostu gospodarczego, s?abn?ca inflacja. No i spad?o bezrobocie, bo tysi?ce ludzi wyjecha?o za lepszym ?yciem. ?wietne dane w ?adnych rubrykach, a ja ca?y czas obserwowa?em jak wszystko mi si? kurczy, wszystkiego ubywa. ?ar?em schaboszczaki, teraz ju? tylko spaghetti albo kaszan? z cebul?, a mój kot z Royal Canina przeszed? na przemys?owy Whiskas. W kinie nie by?em ze dwa lata, moje ciuchy pami?ta?y lepsze czasy, a buty cz?apa?y i j?cza?y ?a?o?nie. Ksi??k? kupi?em z rok temu – w taniej ksi?garence… To kto w?a?ciwie z?era ten ca?y dobrobyt???
Chcia?em przedwczoraj kupi? bilet w internecie. System wzgardzi? moj? Visa Electron. Bez karty kredytowej mog?em sobie symulacje porobi? i poje?dzi? w sieci po ca?ym ?wiecie. I znów to piek?ce poczucie wykluczenia. Musia?em fatygowa? si? do biura podró?y i zap?aci? prowizj? za po?rednictwo.
Zamiast samemu skaka?, ciskam butelk? i patrz?, jak rozbija si? o chodnik. Kiedy co? si? nie udawa?o, babcia powiada?a: no to jeste?my w kaczej dupie. Oto staropolska m?dro??.
Kocha?em swój kraj, swoje miasto, swoje mieszkanko z widokiem, gdy w pogodny dzie? mog?em podziwia? panoram? Tatr. Tu zamierza?em sp?dzi? ?ycie, doczeka? potomstwa i wczesnej lub pó?nej staro?ci. Nigdy mi nawet przez my?l nie przesz?o, ?e b?d? jednym z tych, których po wej?ciu Polski do Unii Europejskiej szorstka miot?a historii wymiecie za granic?.
Bardzo nie chcia?em jecha?. Na nic zda?a si? histeria, awantury, zderzenia wytwornych argumentów i knajpiane bluzgi. Klamka zapad?a i urwa?a si?. Kupi?em bilet, wsiad?em w samolot i oto jestem.
Bezwolny jak ciele, oci??a?y od nadmiaru baga?u, z wielk? kluch? strachu w prze?yku wysiad?em na Gatwick i ekspresem pogna?em na Victori?. T? sam?, która rok temu prze?y?a najazd? ludów z Europy ?rodkowo-Wschodniej. Wszystkie zakazane g?by, zawracane dotychczas na granicy zacz??y dwornie paradowa? przed urz?dnikami imigracyjnymi, a ci z u?miechem pokazywali: t?dy do raju. Znam smutne losy tego dworca z telewizji i prasy. Przeciskam si? w?ród przechodniów ze smutkiem.
Dzi? nie ma po tamtych ludziach ani ?ladu. K??bi? si? tam t?umy, lecz nikt nie siedzi na ziemi i nie patrzy b?agalnie w kierunku ka?dego zbli?aj?cego si? przechodnia. Cz??? znalaz?a robot?, reszta wróci?a do wsi i miasteczek, by doceni? to, co tam ma.
Ja mog?em liczy? na tyle, ?e kumpel zgodzi? si? przechowa? mnie na kilka dni, dopóki nie znajd? taniego pokoju i roboty, a znajoma, która ju? to wszystko przerabia?a, wprowadzi?a mnie z grubsza w obowi?zuj?ce zasady.
Z Victorii mam dwa kroki do knajpy Hog’s Head, gdzie pracuje Jarek. Jako szef obs?ugi nie ma jednak dla mnie czasu. Zostawiam bety w jakiej? kanciapie, wk?adam do plecaczka plik CV oraz innych to-whom-it-may-concernów i ruszam w miasto.
|