– Przeżyła pani... – jęknął. I patrzył na mnie jak na mamuta. Coś tam słyszał o tym powstaniu. Coś tam w telewizji oglądał. Ale go to znudziło. Woli westerny.
Żadne to porównanie z nami, powstańcami warszawskimi. Łuków nie mieliśmy. Niektórzy z tych młodszych, powtańcza smarkateria, poszli się bić z procami. Dla nich powstanie to była wielka przygoda. Walczyć, bić się, strzelać, butelkami z benzyną rzucać, procami miotać. I paradować pod ogniem kul w chełmach na głowach. Z biało-czerwonymi opaskami na rękawach, niczym w bojowym rynsztunku.
Przez lata opędzałam się od tych powstańczych wspomnień. Nawiedziały mnie czasami nocami niczym Erynie, mitologiczne mścicielki przelanej krwi. Nie pisałam żadnych wspomnień powstańczych. Pisanie wspomnień po faktach bywa ryzykowne. Zniekształca je czas. Upiększa albo demonizuje. I zaciera je zacierająca się pamięć.
Naga prawda o Powsatniu poległa pod gruzami Warszawy. Pozostały półprawdy, mity i legendy. Wykorzystywane jako narzędzie historyczno-polityczne. Bliską prawdy książkę zatytułowaną „Powstanie wczoraj i dziś” napisał powstaniec Bolesław Taborski. Cześć Jego pamięci!
A Warszawa znowu płonie świecami. Bo nadeszła kolejna rocznica Powstania. Kolejne zaduszki tego miasta-cmentarza. Kilka lat temu byłam w dniu tej rocznicy w stolicy. Na Powązkach podeszła do mnie siwa, zgrzybiała pani. – Żarowka! – krzyknęła na mój widok. – Przykro mi – odpowiedziałam. – Nawtet nie lampa naftowa. Ja nie miałam pseudonimu Żarówka. – Mój Boże, jak to się człowiek może zmienić. Inny wygląd, inny kolor włosów, inna figura, a do tego jeszcze inny pseudonim. Różne mieliśmy pseudonimy. Przedziwne. Młot, Siekeirka, Zgrzyt, Dzida, Kartacz. Niektórzy sięgali do nazwisk z Sienkiewicza. Paru Kmicicom opatrywałam rany.
W niczym nam to nie przeszkodziło. Usiadłyśmy na grobowej powsatńczej płycie i wspominałyśmy. Podone przeżycia w podobnych sytuacjach i w podobnych warunkach, choć gdzie indziej. W innych dzielnicach miasta, przy innych barykadach. Większość wspomnień o Powstaniu albo przerasta ówczesną rzeczywistość, albo jej nie dorasta. Nawet spisana na gorąco historia tego zrywu też bywa niedokładna, przerysowana, niedorysowana. Czasem żarliwie broniąca pozycji, postaw, decyzji nie do obronienia. Ale naród ponoszący raz po raz klęski, niekoniecznie z własnej winy, musi mieć apologetów, żeby duch przetrwał. Przepraszam, jeśli przynudzam. Choć za historię przeprawszać się nie powinno.
Powstanie Warszawskie, mimo wielu jego poważnych analiz, tak obrosło w legendy, że dziś trudno legendę odróżnić od rzeczywistości. Dochodzenie absolutnej słuszności wypadków historycznych bywa bolesne. I raczej nie przyczynia się do wyciągania pouczających wniosków z błędów historii. Historia, na ogól, niczego nas nie uczy, poza pobieżną znajomością dziejów.
Po wojnie zobaczyłam na jednym z wernisaży w Londynie obraz polskiego malarza. Płótno pokryte buro-szarymi kłębami. – Co ten obraz przedstawia? – pytam. Powstanie Warszawskie! Nowatorska, artystyczna interpretacja historii. Ale nie nowa. Przed wojną pewnien malarz namalował na życzenie łódzkiej magnackiej rodziny Poznańskich „Przejście Żydów przez Morze Czerwone”. Płótno pokryte rudo-czerwoną farbą. A gdzie wojsko faraona? – pytano malarza. – Utonęło. A gdzie do diabła Żydzi? – Już przeszli.
Można i tak interpretować historię, skoro ją zalewa morze sprzecznych interpretacji. Siedzę w słońcu pod gruszą w ogrodzie. Grzeję swoje mamucie kości. Młody człowiek skosił trawę. – To pani była w Powstaniu Warszawskim? – pyta raz jeszcze z niedowierzaniem.
– A jak tam było? – „Krew się polała, a potem wyschło” – cytuję Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
I nie poleją się me łzy rzęsiste, jak u wieszcza, na moją młodość górną i durną. Bo „życie to sen wariata śniony nieprzytomnie” – też Gałczyński.
PS. Reprezentuję tylko siebie w tym co piszę, ale chciałabym wyrazić wdzieczność warszawiakom za podtrzymywanie pamięci o Powstaniu w dniu jego wybuchu, zainicjowane przez śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Zawsze myślę o nim z wdziecznością.
|