Konserwatyści, zamiast normalizować sytuację w kraju, przystąpili do wewnętrznej walki o schedę po Davidzie Cameronie. Największą sensacją w ich szeregach była rezygnacja Borisa Johnsona, wyjątkowo aktywnego polityka w obozie brexitowców. Miecz, którym walczył, dosięgnął w końcu i jego. Jak bardzo precyzyjnie skalkulowana demagogia opierająca się na kłamstwach miała służyć osiągnięciu osobistego zwycięstwa świadczy narracja Johnsona na temat nadużyć w systemie wynagrodzeń w sektorze finansowym. Pozyskiwał głosy „wykluczonych”, a fakt, że sam otrzymuje rocznie 250 tys. funtów za cotygodniowy felieton w „The Daily Telegraph” jego zdaniem nie osłabiał przedstawianych argumentów. Robin Hood of modern politics, sobie jednak zabierał nie będzie.
Wewnętrzna walka o władzę w Partii Konserwatywnej od początku dostarcza emocji, których nikt się nie spodziewał. Z ubiegania się o najwyższą pozycję zrezygnował Boris Johnson, zmuszony do tego przez swojego sojusznika Michaela Gove’a. Ten z kolei w pierwszej turze wyborów wśród posłów konserwatywnych zajął słabą pozycję, w drugiej jeszcze gorszą i jego plany reformowania kraju poza strukturami unijnymi są już przeszłością. Na ringu pozostały dwie kobiety: Theresa May (głosująca za pozostaniem strukturach EU, chociaż niezbyt aktywnie) i Andrea Leadsom opowiadająca się za wyjściem. Która z nich zostanie premierem zdecydują członkowie partii (około 150 tys. uprawnionych).
Jak dotąd (przynajmniej w preferencjach posłów konserwatywnych) faworytką jest Theresa May. Członkowie Partii Konserwatywnej są jednak bardziej eurosceptyczni i mogą odrzucić jej kandydaturę, a wtedy premierem zostanie jednoznacznie opowiadająca się za wyjściem z Unii Europejskiej Andrea Leadsom.
W kontekście tej rywalizacji ciekawie wyglądają deklaracje polityczne rywalek. Najwięcej emocji budzi sprawa zachowania dostępu do wolnego rynku. Jak wiadomo nie ma do niego dostępu bez gwarancji zachowania wolnego przepływu osób z pozostałych państw unijnych. O tym warunku pozostającym poza jakąkolwiek negocjacją przypomniała Brytyjczykom premier Norwegii Erna Solberg. Norwegia, aby mieć dostęp do wspólnego rynku, musiała umożliwić swobodny przepływ ludzi.
Takie rozwiązanie jest jednak nie do przyjęcia przez zwolenników Brexitu. Żadne negocjacje tego nie zmienią, tym bardziej że najmniejszy kompromis Brukseli może spowodować wewnętrzny rozkład Unii i powtórkę scenariusza: „wychodzimy” w innych państwach członkowskich. Kampania niedomówień i składania nierealnych obietnic trwa więc nadal, tym razem w wykonaniu Theresy May. Jako mniej wiarygodna w obozie brexitowców, których musi pozyskać, odmawia nawet (jako pierwsza) automatycznego prawa do pozostania w Wielkiej Brytanii obywatelom innych państw członkowskich (którzy imigrantami nie są). Ewentualną zgodę na udzielenie im praw pobytu i zatrudnienia uzależnia od negocjacji z Brukselą wbrew brytyjskiej tradycji (prawo nie działa wstecz) i wbrew deklaracjom swojej rywalki.
W twierdzeniu, że nie ma Europy bez Wielkiej Brytanii, a Wielkiej Brytanii bez Europy prawdziwy może okazać się tylko drugi człon. Mówienie o silnych związkach Zjednoczonego Królestwa z państwami byłego imperium jest polityczną fantasmagorią.Wystarczy przypomnieć statystykę handlu zagranicznego. Według danych z 2014 roku eksport do krajów Commonwealth wynosił 10 proc. (47,8 mld funtów), do krajów Unii Europejskiej około 44 proc (228,9 mld funtów). Liczby są brutalne, dlatego być może minister spraw zagranicznych Philip Hammond liczy na przychylność „zaprzyjaźnionych rządów”. Pytanie tylko, ile taka życzeniowa kalkulacja ma wspólnego z polityką… Dodatkowo sytuację komplikuje fakt, że Unia Europejska ma handlowe kontrakty z 52 krajami – po wyjściu z Unii Wielka Brytania będzie musiała z tymi krajami zawierać umowy indywidualne, i jak przepowiadał prezydent Obama, będzie w tych negocjacjach ostatnia w kolejce. Czy w tej sytuacji minister Hammond liczy na znajomości?
Brexit podzielił społeczeństwo i ujawnił oblicze Wielkiej Brytanii wcześniej nieznane. Tak zakłamanej demagogii, brutalnej walki politycznej, w której podobno „miłość do kraju była ważniejsza niż długoletnie przyjaźnie i sojusze” nie było na Wyspach od lat. W referendum wygrała podobno większość (czteroprocentową przewagą), ale tryumfujących zwycięzców raczej nie widać.
W jednym z najbardziej tolerancyjnych krajów na świecie Brexit obudził ksenofobiczne upiory. W kilkanaście godzin po ogłoszeniu wyników jedną z pierwszych ofiar stał się Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny w Londynie. Niedawno obchodził swoje 50-lecie, wydawało się, że jest na trwałe wpisany w życie dzielnicy Hammersmith, Londynu i Wielkiej Brytanii. Ten haniebny wandalizm w postaci ksenofobicznego graffiti spowodował reakcje wśród brytyjskich sąsiadów, lokalnych polityków jak również premiera Camerona. Wśród protestów zabrakło jednak wyraźnego stwierdzenia, że Polacy imigrantami nie są. Byli, ale po włączeniu Polski w struktury UE staliśmy się pełnoprawnymi obywatelami Unii Europejskiej. Ten specyficzny skrót myślowy powielany jest nawet przez bardzo zacnych polityków i komentatorów. Włosi, Niemcy, Francuzi, Hiszpanie imigrantami nie są, przybysze z krajów byłego bloku sowieckiego w sposób naturalny i bezrefleksyjny wrzucani są do imigracyjnego worka.
Nie skończyło się na POSK-u. Do bardziej brutalnego ataku (podpalenie altany w ogrodzie) doszło w Plymouth. Napastnicy zostawili też list, złożony z wyciętych liter, z niepokojącymi pogróżkami. Policja szuka sprawców. Czy znajdzie?
To dopiero początek brytyjskiego rozwodu z Europą i odgrzewania XIX-wiecznej doktryny „splendid isolation”. Co stanie się z londyńskim City? Usługi finansowe – główna specjalizacja Londynu zapewniająca miliardowe (w ubiegłym roku 34 mld funtów) wpływy do budżetu, czeka bezwzględne marginalizowanie. Z klientów zagranicznych może pozostaną… rosyjska i sycylijska mafia. Widoków na jeszcze większą Wielką Brytanię nie ma. Jeśli swoją drogą pójdzie również Szkocja i Irlandia (może też i Gilbartar), które chcą pozostać w strukturach unijnych, Greater Great Britain – ulubione hasło Borisa Johnsona w kampanii na rzecz opuszczenia UE – może zamienić się, na własne życzenie, w Little England.
|