Kuchnia to moja oaza. Dziś pitraszę spagetti. Czy ktoś używa jeszcze słowa „pitrasić”? Żadnych sosów-gotowców, niech ręka boska broni, ja sama, samiuteńka. Najpierw oliwa, potem czosnek, pomidorki, proszę bardzo, i świeża bazylia. Ach! Siekam ją z nosem prawie przy nożu, uwielbiam ten zapach.
|
Zanim wyląduje w rondelku, sięgam po komórkę, wchodzę w nowo nabytą aplikację, przystawiam telefon do bazylii, przyciskam „wchłoń”, a po chwili – „zachowaj”. Następnie wchodzę w listę numerów, w okienko na komentarz i wpisuję: „Zgadnij co gotuję?” i przyciskam „wyślij”. W ciągu 45 sekund zapach bazylii wysłany do trzydziestu siedmiu znajomych. Wiwat technologia! Czekając na reakcję odbiorców zajmuję się makaronem. Nagle… – Zaraz, co jest grane? Budzę się! Ja spałam? Już po siódmej, do pracy się spóźnię! Oblewa mnie pot, bynajmniej nie bazylią pachnący. Po chwili dochodzę do siebie i myślę: – Jak to dobrze, że nie ma takich wynalazków. Ale skąd ten sen? – Jak to skąd? Do późnej nocy siedziałam na Facebooku. Nie z wyboru bynajmniej! Ale… po kolei.
Od lat jestem na własnym rozrachunku i od miesięcy kołki sobie własnoręcznie na głowie ciosam, jak by tu biznes ulepszyć. Z kim nie rozmawiam, wszyscy jak mantrę jedno i to samo powtarzają: – A może Facebook albo Twitter? Że niby strona internetowa z dobrym rankingiem, linki, dziesiątki maili i telefonów dziennie oraz regularny, osobisty, nie wirtu- za przeproszeniem -alny kontakt z… uwaga: żywym człowiekiem-klientem już NIE wystarczą?! Ano ponoć nie, mówią. Nie dowierzam i czym prędzej sprawdzam. Jakąkolwiek stronę nie odwiedzam, faktycznie – wszyscy na niebiesko fejsują albo tłitują.
Coś mi najwyraźniej umknęło. Trudno. Uginam się. Chciałam być twarda jak stal, a stałam się kłębkiem aluminiowego drutu. Po paru godzinach profil firmy gotowy. Już ktoś się wypowiedział, że mu się podoba, że ładne zdjęcia itp., a mnie ogarnia przygnębienie. Zadaję sobie pytanie – co ja mam w tę wirtualną przestrzeń wrzucać? Że pogoda dziś kiepska? Telewizora nie posiadam, więc opinią na temat telenoweli też się nie podzielę. Chyba że jakiś komentarz o filmach przyrodniczych, które czasem oglądam na BBC iPlayer. Na przykład: „Jakie ślicznie różowe te flamingi w Afryce, prawda?” Nijak to się jednak ma do pracy, jaką wykonuję. Prywatne zdjęcia? Nie, dziękuję. A jeśli ja najzwyczajniej w świecie nie mam nic do powiedzenia? Nie, żebym tak w ogóle na żaden temat nie miała nic do powiedzenia, ale załóżmy, że właśnie dziś nic nie przychodzi mi do głowy lub chcę mieć święty spokój. Czy dobrowolne zniknięcie z Facebooka grozi mi wirtualną banicją i wskrzesi mnie tylko przyciśnięcie „enter” lub „post”? Czy klienci pomyślą, że mam ich w nosie? W pewnym sensie tak, bo ten nos jest przecież w kuchni, w mojej pachnącej bazylii.
Sarkazm na bok. Czasem zdarza mi się dostać link do interesującego filmu, artykułu czy recenzji. Martwi mnie jednak stopień, w jakim technologia zawładnęła ludzką komunikacją. Wsiadam wczoraj do autobusu i widzę, że każdy jeden, bez wyjątku, pasażer wklepuje coś w klawiaturę telefonu. Nie patrzy za okno, nie czyta, nie zagaduje osoby siedzącej obok. Wzrok ma wbity w ekran. Ilu z nich miało do zakomunikowania coś ważnego? Skąd ta potrzeba nieustannego komentowania otaczającej nas rzeczywistości? Dlaczego pragniemy się dzielić nawet bardzo prywatnymi wiadomościami poprzez ekran komputera? Chcemy pochwalić się znajomym jak spędzamy urlop, wrzucamy kilka zdjęć na Facebooka lub wysyłamy multimedialne smsy. Wszystko na już, na teraz, jak zupa jednominutówka. Przepływ informacji trwa sekundy. Pomocne, ale i przerażające. Ameryki nie odkryłam, socjolodzy i psycholodzy od dawna biją na alarm. Coraz mniej rozmawiamy, coraz mniej między nami fizycznego kontaktu, moglibyśmy żyć, pracować, robić zakupy nie wychodząc z domu. Wystarczy komputer, telefon i dostęp do prądu. Czy dziwne jest to, że nie mam potrzeby konwersowania na Twitterze? Że po dniu spędzonym w dużej mierze przed komputerem telefon zostawiam w domu i idę na spacer? Po drodze zaglądam do warzywniaka i wymieniam kilka uprzejmości z właścicielem, który zawsze wybiera mi najbardziej dojrzałe awokado. I bazylię oczywiście.
Gdy miałam siedem lat mój tata zażartował, że na Zachodzie produkują telewizory, które wydzielają zapach odpowiedni do tego, co pojawia się na ekranie. Na chwilę uwierzyłam. Jakie szczęście, że nikt jeszcze niczego podobnego nie wynalazł! Wracam do kuchni, bazylia czeka, przyjaciele przychodzą na obiad. Telefony ściszymy i porozmawiamy. Nie-wirtualnie.
|