Betty usiadła na krawędzi Ławeczki. 25-letnia kontynuatorka przeżywającego się gatunku, pokolenia przeedukowanych.
– Dopóki niebo jest niebieskie, trawa zielona i woda spływa w dół od źródła, pocieszam się nadzieją, że znajdę pracę. Ekonomia leży na obu łopatkach, na rynku pracy letarg, zastój i cisza. Jadąc pociągiem do swoich rodziców, doszłam do wniosku, że życie jest w złym stanie. Moje życie. To zawodowe i to romantyczne. Miał być koniec świata według Księgi Majów i zielonoświątkowców, a w istocie nastąpił tylko zmierzch moich marzeń. Siedziałam jak smutna wiązka niezrealizowanych pragnień.
Ławeczka słuchała uważnie. Bardziej ze zrozumieniem niż współczuciem.
– Wiesz Betty, że takie napięcia psychiczne powodują przedwczesne starzenie się, łysienie, wrzody, a nawet ból stóp. Nie gryź się tak bardzo. W końcu nie z każdego żołędzia wyrasta wielki dąb.
Rzuciła na mnie spojrzeniem, którego nie umiałabym nazwać słowami nawet z pomocą sztabu filologów i usadowiła się swobodniej na Ławeczce, zadowolona z elokwentnego przekazu.
– Miałam do wyboru albo zostawić to stado owiec i wyruszyć w święte góry w poszukiwaniu „własnej legendy” albo wrócić do rodziców po ośmioletniej nieobecności. Z dwoma dyplomami uniwersyteckimi, na zasiłku dla bezrobotnych, z utraconymi ambicjami. Na dodatek ze złamanym sercem po pięcioletnim związku z zupełnie nieodpowiednim partnerem. Miałam dość tułania się jak żołnierz Legii Cudzoziemskiej imając się różnych prac na zlecenia i krótkie kontrakty.
Obgryzałam paznokcie i myślałam o swoich rodzicach. Konserwatywni, nienowocześni i rygorystyczni. Stosowali wiktoriańskie metody wychowawcze, ściśle monitorowali moje przechodzenie nastolatki w dojrzałość. W domu obowiązywał wojskowy regulamin z wczesną godziną policyjną i sporadycznymi przepustkami na nocowanie u koleżanek. A jednak wróciłam.
Mieszkam w domu rodziców już trzy miesiące i dalej nie mogę wyjść z szoku. Tak jakbym przyjechała do obcego kraju. Nowy język, nieznane mi obyczaje, a ludzie z całkiem innej bajki. Moi rodzice zachowują się jakby byli moimi rówieśnikami. Role się odwróciły. Nie wiadomo, kto kim jest. Przyjęli hipisowski styl życia, zaadoptowali moich przyjaciół i znajomych, włączają się bezkompromisowo w nasze życie towarzyskie, nieodłącznie chodzą ze mną do barów, pubów, na zakupy i na spacery. Akceptują wszystko, co robię i mówię bez obiekcji, a wręcz z uwielbieniem. Ojciec kupił mi samochód, dofinansowuje mnie i w ogóle nie narzeka. Dom jest zawsze pełen ludzi, dobrego wina, alternatywnej muzyki i ożywionych dyskusji. Mama ma profesjonalnie przedłużone włosy, rzęsy jak firany, raz w tygodniu brązuje ciało, nosi zwężone dżinsy i białe conversy.
Kiedy pewnego ranka zobaczyłam w kuchni mojego byłego chłopaka z ojcem – obaj w szortach, opaleni, swobodnie dyskutujący przy kawie i jajkach – pomyślałam, że pilnie potrzebuję pomocy. Nie jakiegoś psychobubble, ale solidnej porady psychologa i wyjścia z tej nierzeczywistej sytuacji. Znalazłam. Miał biuro mniejsze od dużego biurka, od bezrobotnych brał ile dawali, a on sam i jego porady były jak ze świątecznej choinki.
Moi rodzice cierpią na syndrom opuszczonego gniazda, to raz. Dwa, chcą zatrzymać młodość. Trzy, chcą ponownie przymierzyć się do bycia rodzicami, bo może tym razem wyjdzie im lepiej.
– Diagnoza postawiona, ale co ja mogę zrobić, żeby to zmienić? – pytałam. Bardzo chciałam z powrotem swoich starych rodziców, z ich zasadami, ze ściśle oznaczonymi granicami, kto kim jest i jakie role gra. Rozmowy z nimi na nic się jednak nie zdały, jakby mnie nie słyszeli i jeszcze bardziej się unowocześniali.
Drastyczne sytuacje wymagają drastycznych środków. Zabiedzony psycholog dał mi praktyczne rady, jak sprowadzić rodziców z powrotem na ziemię. Opierały się one na metodzie i logice. Przewrotnej, ale skutecznej.
Według uknutego planu zaczęłam odwiedzać pobliski dom dla emerytów i zaprzyjaźniać się z jego ekscentrycznymi mieszkańcami. Zaczęłam urządzać w domu popołudniowe herbatki z ciastem i sherry, wieczorki taneczne przy Sinatrze i wspólne czytanie książek. Moje nowe przyjaciółki z fioletowymi kopcami na głowie dowożone były regularnie przez dial -a- ride dla niepełnosprawnych emerytów z ogromnym hałasem lasek i wózków inwalidzkich. Jakby od niechcenia rzucałam ojcu pytanie, ile by trwało przystosowanie schodów na inwalidzkie podjazdy rampowe. Słuchał z dość nastroszonymi uszami. Pewnego ranka obudził nas krzyk z łazienki. Mama z oczami jak spodki trzymała w ręce swoją ulubioną szlankę na martini. Wewnątrz ozdobnego kielicha spoczywała sztuczna szczęka. Należała do Alice, która musiała zostać na noc, bo powaliła ją niespodziewanie trzecia butelka rieslinga.
Po okresie powtórnej resocjalizacji i przystosowań – kończyła swoją opowieść Betty – dom rodzinny powrócił do normalności. Szanujemy swój nowo wypracowany model współżycia: rodzice i ich dorosła córka. Nie ma inwazji i bezprawnej adopcji cudzego życia, a choinkowy psycholog przestał udzielać bezpłatnych porad.
Nasze doświadczenia ludzkie mają charakter kolektywny i dlatego opowiedziana tu historia może się przydać niektórym w momentach frustracji. Niech straszy i śmieszy. W równej mierze. Przekornej Ławeczce przychodzi na myśl analogia, że życie jest trochę jak kamasutra. Stawia nas często w pozycji anatomicznie niemożliwej do wytrzymania, ale człowieka z wyobraźnią może zainspirować.
|