Kiedy zacząłem czytać tekst Michała Sędzikowskiego w ostatnim wydaniu „Nowego Czasu” [NC178, 16.01.12], natknąłem się na temat, w którym to akurat ja jestem specjalistą nie wiadomo po co komu potrzebnym.
|
Ale sugestia, że do pracy tłumacza potrzebny jest dyplom uniwersytecki jest zabawna. To tak jakby do upicia się konieczna była znajomość składu chemicznego piwa. Moim skromnym zdaniem do pracy tłumacza potrzebna jest całkowicie płynna znajomość dwóch języków, co jest warunkiem dostania się na kurs, który przygotowuje do radzenia sobie z sytuacjami, w jakich może się znaleźć tłumacz. Do prowadzenia takiego kursu nie jest konieczna znajomość językowa. By przygotować do sytuacji, w jakich tłumacz może się znaleźć – na przykład na policji – potrzebny jest policjant, nie filolog i znajomość odpowiedniego słownictwa i technik tłumaczenia. Przykłady takich sytuacji: klient wygłosi pięć zawiłych zdań (w sądzie się to zdarza nierzadko) i dopiero potem zrobi przerwę na ich przetłumaczenie – a co mówił w pierwszym zdaniu, trzy minuty temu?; klient w ogóle nie robi przerw i trzeba tłumaczyć słuchając jednocześnie (tzw. tłumaczenie symultaniczne; klient podaje długą listę zakupów albo składniki do przepisu kucharskiego, albo dwa numery telefonów i oczekuje, że tłumacz je dokładnie przetłumaczy (jaka była ta trzecia cyfra?); klient mówi coś bez sensu, co wcale nierzadko się zdarza podczas – na przykład – przesłuchania na policji
Aby się dostać na listę osób „rekomendowanych” przez ową „agencję”, o której wspomina Michał Sędzikowski, (nazywa się ona National Register of Public Services Interpreters – policja i sądy mają obowiązek korzystania z tego rejestru) trzeba przejść przez egzamin, który stawia kandydata we wszystkich tych sytuacjach i jeszcze paru innych. Zapewniam, że ten egzamin to magiel, który ja sam zdałem dopiero za drugim podejściem.
Z poważaniem
Włodek Fenrych
|