Tort większy od boiska piłki nożnej ze wszystkimi świecami był zagrożeniem pożarowym i gaśnica stała w pogotowiu. Kiedy wszyscy już wyszli, mąż oznajmił, że ma dla mnie specjalną niespodziankę.
Tak zaczęła swoją historię Aniela, siadając na ławeczce z twarzą bez wyrazu, bez targających nią emocji.
– Nie mam ani do kogo, ani do czego się odwołać, została mi ławeczka – powiedziała Aniela głosem okrojonym z emocji.
– Po karkołomnych zabiegach z wózkiem inwalidzkim, siedząc wreszcie w samochodzie mąż skierował mnie w stronę odległej dzielnicy. W myślach fantazjowałam i wyobrażałam sobie jakiś cudowny prezent. W końcu zatrzymaliśmy się. Z wprawą usadowiłam męża w wózku i udaliśmy się we wskazanym kierunku.
– Tutaj! – krzyknął mąż. – To tutaj – wskazał ręką na porośnięty łysawą trawą kawałek cmentarnej ziemi. – Wykupiłem dla nas wspólny grób, droga Anielciu, i płytę z twojego ulubionego czerwonego marmuru. Są już wyrzeźbione napisy, są daty urodzin, jest tylko jeszcze puste miejsce, no wiesz, na ten ostateczny moment…
Osunęłam się na ławkę obok i zapadłam w osłupienie: na grobowej tablicy widzę wyryte słowa przysięgi małżeńskiej: Nie opuszczę cię aż do śmierci. Czyjej śmierci? – myślę. Mojej, czy jego?
Już pięć lat wożę męża na wózku. Dobrana z nas para – czterdziestoparoletnia żona na rozdrożach samoofiarnej miłości i okrutny starzec-mąż, który już wyzwolił się z życia i czerpie głównie z magazynów przeszłości. Czułam, że mąż chce mnie żywcem pochować w swoim grobowcu. Miałam tonąć ze statkiem, którego nie byłam nawet kapitanem. Trzeba by magii różdżkarza, żeby dotrzeć do głębokich pokładów dobrych uczuć, bo zrobiłam się nieczuła na śmierć, a jeszcze trochę i zrobię się nieczuła i na życie. Zadaję sobie pytanie, czy upadły anioł staje się automatycznie szatanem? Ta cmentarna rapsodia, którą z wielkim wyczuciem wyorkiestrował mąż, wytrąciła mnie zupełnie z równowagi i podsunęła mi różne sprzeczne myśli na temat związku małżeńskiego. Każdy podobno przyciąga w życiu nie to, czego pragnie, ale to, czym i kim sam jest. Ta myśl dosyć ładnie mnie podsumowuje!
Dwadzieścia lat minęło od wymarzonego dnia ślubu. Mąż, przystojny, z atrakcyjną pracą dyplomaty. Ja byłam dla niego żoną na pokaz. Mieliśmy coś na kształt intercyzy, że nie będzie dzieci i rozwodu. Mąż prowadził swoje bujne życie towarzyskie, często z dala od domu. Wiem, że miał romanse i nie odmawiał sobie wielu przyjemności. Nie wsłuchiwał się w to, co między nami. Żyłam w emocjonalnym ubóstwie. Nie dbał o to, bym rozwijała swoje zainteresowania, nie znał moich potrzeb i nie zagłębiał się w mój świat. Byłam dodatkiem do jego życia, a nie jego centralną osią.
Opieka nad mężem, który jest inwalidą już od paru lat, to moja droga przez mękę. Jego dzieci uważają, że skoro ma żonę, to nie ma potrzeby zatrudniania stałej pomocy czy oddania go do domu opieki, bo to kosztuje fortunę. Pielęgniarki ze służby zdrowia w wykrochmalonych fartuchach wpadają na chwilę, mierzą ciśnienie, rysują kilka kresek na karcie pacjenta, pochwalą chorego, rzucą parę nieważnych słów w moją stronę, okręcą się na pięcie i wychodzą. A ja zostaję sama ze świeżo wręczoną mi tubą kremu na odleżyny. Czuję odrazę, wstręt i obrzydzenie do męża, kiedy muszę go smarować, przewijać, podnosić, podawać sztuczną szczękę, słuchać jego mlaskania i ssania napojów przez słomkę. Chcę odejść, zanim sama zamienię się w potwora. Mąż straszy mnie jednak, że mnie wydziedziczy, że wyląduję na ulicy, gdzie zresztą – jak podkreśla – przynależę. Dom i wszystko po nim dostaną kochające i opiekuńcze dzieci. Mąż bardzo zmienił się z wiekiem, nie jest ani szlachetny, ani współczujący, ani dobry. To raczej bezduszny i okrutny starzec, który – jak w literackich opisach – wszystko, co niedobre, zabierze z sobą i pozostanie po nim „żywot czyściutki”.
Tkwię w tej narzuconej roli opiekunki schorowanego męża, pełna jednak poczucia winy, wstydu i wyrzutów sumienia, marząc, że zanim moje życie przeminie z wiatrem, poczuję odżywczy dotyk trawy, promieni słońca i chwycę kilka chwil świeżości.
Ławeczka słuchała z uwagą i z wielkim współczuciem.
Nie ma absolutnych prawd moralnych. Jest wiele kontekstów miary ludzkiego postępowania, ale jedną z zasadniczych miar jest wolna wola. Tu nawet złotoustni filozofowie muszą przyznać, że każde postępowanie człowieka jest tylko ekspresją jego subiektywnych uczuć. A ileż było w historii błędnych koncepcji etycznych! Z przekory przypomnę, że po upadłych aniołach miejsca nie pozostają długo puste. Zajmują je kolejne żony, które być może w pełni zasługują na mężów, jakich sobie wybierają.
|