Lata temu, do redakcji „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza”
w Londynie zadzwonił czytelnik. – Czy Cywińska jeszcze żyje? – zapytał co nieco stroskany. Doświadczenie nas uczy, że zawsze kto inny umiera. I pewno się ten czytelnik zdziwił, jak się dowiedział, że Cywińska żyje. – To dlaczego nie pisze? – krzyknął. Pewnie uznał pisanie felietonów za nałóg, z którego wyzwolić może tylko śmierć.
|
Choć to nie takie pewne. Bo na tamtym świecie może wychodzi jakieś „Słowo Niebieskie”. I może się jeszcze na coś tam przydam.
Przydatność dziennikarzy – jak wiadomo – jest związana z zapotrzebowaniem na wiadomości i pożądaniem plotek. Publicystyka jest wyższym stopniem dziennikarskiego nałogu. Jest, czy powinna być, rodzajem politycznego czy społecznego reflektora. Publicyści są odrębną kategorią. Są klasą dziennikarzy sięgających do trzewi problemów politycznych czy społecznych. Komentujących znane im mniej lub więcej dziedziny życia. A felietoniści?
Felieton to refleksja pisana pod wrażeniem chwili, czegoś czy kogoś. To czasem gawęda, czasem esej, czasem także scenka na kilka głosów. Felieton powinien być lekko ironiczny, lekko sentymentalny i dowcipny. Powinien też wnieść jakąś wiedzę. Historyczną, literacką, polityczną. Dla równowagi. Choć podobno felietony piszą najczęściej grafomani. Znałam kiedyś kilku takich. Ideałem felietonu jest lekkość, lapidarność i dawka cynizmu. Tak mnie kiedyś uczył nieodżałowany publicysta, eseista i znawca literatury Juliusz Sakowski. Nikt prawie o nim dziś już nie wspomina. A w latach rozkwitu naszej emigracji był magiem i ojcem chrzestnym wydawnictw i publicystyki.
Podobno pierwszym felietonistą był diabeł – krytyczny recenzent Stworzenia. Uważałam się za zaszczyconą, kiedy czytelnicy dość często zresztą nazywali mnie wredną, rogatą diablicą.
Czy można się nauczyć dziennikarstwa? Nie można. Można się tylko nauczyć technik i metod. Dziennikarstwo wymaga wrodzonych zdolności. Łatwości pisania, instynktu obserwacji itd. Wiele osób piszących trudno nawet nazwać dziennikarzami, szczególnie tu, na emigracji. Dziennikarstwo polonijne jest przypadkowe. Z reguły deficytowe. Jest to także dziennikarstwo amatorskie, nawet chałupnicze. Czy dziennikarstwem można nazwać redagowanie biuletynów. Okazyjnych gazetek? Rocznicowych wspomnień? Albo nałogowe pisanie listów do redakcji? Emigracja miała kilku takich niezawodnych korespondentów. Prasa polonijna mimo swych słabości ma jednak swoją rację bytu. Daje możliwość wypowiedzenia się ludziom tu żyjącym. Czy prasa polonijna jest wciąż łącznikiem społecznym, czy jest łącznikiem Polonii z krajem? Może w jakimś stopniu, choć zagłuszyła ją telewizja i internet. Wydaje się, że najważniejsze jest to, że prasa polonijna jest przewodnikiem reklamowym po polskich przedsiębiorstwach, różnorodnych usługach i sklepach. Politycznie jest niewyraźna. Patriotycznie rachityczna, dostosowana do komercjalizacji życia przyziemnego. Dawne patetyczne, patriotyczne natchnienia i uniesienia wymiótł wicher wolności. Polacy tu zasiedzieli czy zasiadający z dziećmi korzeni łatwo sobie stąd łopatą nie wykopią. Przesadzać by je było trudno. Można je tylko podlewać polską tradycją i polskim słowem. Byle słowem zrozumiałym. Biorę do ręki „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza” (1.12.11) i cóż czytam pod fotografią? „Katastrofa smoleńska spowodowała oddalne wyzwolenie autentycznej potrzeby solidarności”. Że co proszę? Oddalnie się wyłączam.
Polonijna prasa nie zajmuje się prywatnym życiem lokalnych celebrytów. Bo ich tu nie ma. Gdyby byli w całej krasie i majętnościach, pewnie by się nimi zajmowała. Pożądanie plotek i podglądanie innych jest receptą na poczytność. Sądy, kary, kryminały, powszechne niby oburzenie w niczym jednak nie zmienią procederu plotkarstwa w dziennikarstwie.
Kilka miesięcy temu telefon. – Czy to pani Cywińska? – Pewnie ktoś pyta czy żyję – myślę. –Tak, tak, żyję – mówię. – Czy można panią odwiedzić? – Proszę. Zjawiła się dziennikarka z tygodnika „Polityka”. Siedziała kilka godzin, wypiła kilka kaw. Zjadła kilka kanapek i ciastek, i zadała mi kilka pytań o emigracji. – Po co? – pytam – Pamięć moja już nie taka – mówię. – Chcę napisać o emigracji książkę. – Jeszcze jedną? Po co.
Okazało się, po co. Żeby systemem wywiadów i nie całkiem dokładnie zapisanych rozmów z pozostałymi przy życiu opisać życie nieżyjących już emigrantów od podszewki. Kiedyś na emigracji było to nie do pomyślenia. Nikt by się nie odważył nawet mruknąć ani syknąć o tym, co się dowiedział lub widział między prześcieradłami. Mało kogo zresztą to interesowało. Obowiązywała tu pełna kurtuazja w piśmie i dyskrecja w prasie, a nawet w biografiach. No i teraz się okazało, że dziennikarka „Polityki” znalazła niezły sposób na spopularyzowanie swojej książki. Opisała życie znanych emigrantów pół sensacyjnie, pół prawdziwie, pół szkodliwie, ale chodliwie w księgarniach. Czyli full wypas plotkarski po wypadzie do Londynu.
Nie wpuszczajcie dziennikarzy z kraju do domów, bo się mogą okazać szakalami.
|