Kiedy tuż przed piłkarskimi mistrzostwami świata w 2002 roku szkocki wokalista Fish – niegdyś za mikrofonem w Marillion – przybył do Polski, wznosił ze sceny kieliszek wódki z dość oryginalnym toastem.
– Żeby Polacy skopali tyłki Anglikom! – wykrzykiwał ze sceny, ku uciesze publiczności. To populistyczno-rockowy wyraz nastroju bardzo szeroko rozpowszechnionego na północy wyspy. Szkoci, ogólnie rzecz ujmując, nie pałają miłością do swoich współobywateli z południa. O samodzielnym państwie mówią od zawsze. To, co wydawało się niemożliwe jeszcze dwadzieścia lat temu, dziś staje się całkiem realne.
A wszystko przez Alexa Salmonda – premiera Szkocji, który otwarcie mówi o swoim marzeniu: – Niepodległość ma wiele zalet. Niemal 30 krajów Unii pokazuje nam, jak to jest być niepodległym w ramach Europy. Chcemy, by Szkocja stała na równi z resztą Wielkiej Brytanii i innymi europejskimi narodami – mówił Salmond w BBC. Jeszcze nigdy nie był tak blisko osiągnięcia tego celu.
Szkockie wiatry zmian
Szkocja dostała się formalnie pod skrzydła monarchów z Westminster w 1707 roku. Wtedy to Londyn – używając swoich wpływów politycznych oraz – co prawdopodobnie ważniejsze – zasobów finansowych, namówił elity rządzące Szkocją, by „przyłączyły” się do Unii. Szkockie wróble ćwierkały, że część posłów tutejszego parlamentu została po prostu przekupiona. I tak 29 kwietnia 1707 roku powstało Zjednoczone Królestwo. Na nic zdały się protesty większości szarych mieszkańców kraju, którzy do bratania się z południowcami wcale się nie palili. Narodowy poeta szkocki Robert Burns komentował te wydarzenia bardzo gorzko:
Lecz klnę się tu, że póki tchu
To głosić będę co dzień:
Za złoto nas sprzedano wraz;
Taka garstka łajdaków w narodzie
XIX wiek, szczyt angielskiego panowania na morzach, nie dawał żadnej nadziei na odzyskanie wolności. Kluczową dla szkockiego ruchu niepodległościowego datą jest rok 1930. Wtedy to powstała Szkocka Partia Narodowa – ta sama, która dziś śni się po nocach wszystkim londyńskim politykom. SNP na swój moment musiała czekać dość długo. Nadszedł on dopiero w latach sześćdziesiątych, kiedy stało się jasne, ze Imperium Brytyjskie chyli się ku upadkowi. Najpierw straciło swoją perłę w koronie, a potem bezradnie obserwowało, jak po świecie zaczynają wiać wiatry zmian.
– Patrzymy na budzącą się świadomość narodową w krajach, które latami były pod obcym panowaniem. Wiatry zmian wieją nad Afryką. Może nam się to nie podobać, ale ten wzrost świadomości to polityczny fakt – mówił w 1960 roku konserwatywny premier Wielkiej Brytanii Harold Macmillan. I przystąpił do wykańczania dzieła, które rozpoczął jeszcze – o ironio! – zagorzały miłośnik Imperium, Winston Churchill.
Wiatry powiały dla brytyjskich kolonii w Afryce, ale również dla Edynburga i Glasgow. Szkoci zaczęli myśleć tak: To jasne, ze Imperium słabnie. Afryce się udało, może więc uda się i nam? Popularność Szkockiej Partii Narodowej stopniowo zaczęła wzrastać. Stronnictwo miało jednak przeciwko sobie ordynację wyborczą. Bardzo długo wydawało się, że nigdy nie będzie w stanie samodzielnie rządzić. A jednak. Wiatr zmian powoli zdmuchiwał ze sceny jej rywali. Najpierw z gry odpadli konserwatyści. W latach osiemdziesiątych Wyspami rządziła niepodzielnie Margaret Thatcher, która wydała wojnę związkom zawodowym i tradycyjnemu brytyjskiemu przemysłowi. Tak się akurat złożyło, że najbardziej skoncentrowany był on właśnie na północy kraju. Szkoci nigdy nie zapomnieli Żelaznej Damie tego, co większość uważała za osobistą wojnę z nimi. Dziś konserwatyści są tu właściwie niewybieralni.
A Partia Pracy? Jej dostało się w ostatnich wyborach niejako rykoszetem. Podziałała niechęć, jaką czuł do lewicy cały kraj, zmęczony trzynastoma latami kłótni między Blairem i Brownem. Mając do wyboru znienawidzoną prawicę i cierpiącą na zadyszkę lewicę, Szkoci oddali władze w ręce Szkockiej Partii Narodowej. Ta nie zasypywała gruszek w popiele. Od razu rozwinęła sztandary z napisem „niepodległość”.
Przeciąganie liny
SNP chce, by w kwestii niepodległości rozpisano referendum. Paradoksalnie Londyn nie ma nic przeciwko temu. Istotne są jednak szczegóły. Premier Cameron zdecydował się na ryzykowny gambit – zapowiada Salmond. A Cameron chce, by do referendum doszło... jak najszybciej. Oficjalny powód? W dobie kryzysu niepewność co do sytuacji Szkocji zniechęca firmy, które zastanawiają się nad zainwestowaniem w kraju. Ale tak naprawdę chodzi o coś innego. Premier doskonale wie, że autonomia autonomią, ale niepodległość to jednak wielki krok. Dziś większość Szkotów się go obawia – sondaże pokazują, że około sześćdziesiąt procent mieszkańców kraju.
To dlatego Scottish National Party wolałaby, by głosowanie odbyło się dopiero w 2014 roku, bo wtedy miałaby więcej czasu na kampanię niepodległościową.
To nie jedyny szczegół, co do którego kłócą się Edynburg i Londyn. Jakie dokładnie pytanie ma się znaleźć na kartach wyborczych? Cameron jest nieprzejednany. Opcje mają być dwie: albo zostajecie, albo wychodzicie. Z kolei Salmond chciałby dopisać jeszcze trzecią możliwość, swoistą siatkę bezpieczeństwa, na wypadek gdyby jednak Szkoci zawahali się przed wybraniem niepodległości. Ta możliwość to tak zwana dewolucja max – jeszcze szersza autonomia. Na to nie chce się zgodzić rząd, bo przewiduje, że stojący nad urną Szkot może sobie pomyśleć tak: chyba lepiej nie ryzykować jeszcze z tą niepodległością, przecież czasy są niespokojne. No, ale skoro dają mi na tacy jeszcze więcej swobody – nie ma sprawy. Biorę! Efekt? Londyn dalej łożyłby pieniądze na Szkocję, jednocześnie mając nad nią jeszcze mniejszą kontrolę. Na to premier nie chce się zgodzić. W kwestii szkockiej ma zresztą pełne poparcie liderów pozostałych brytyjskich partii.
Trwa więc przegciąganie liny. Nie wiadomo jeszcze nawet kiedy do referendum dojdzie, a już pojawiają się coraz to nowe pomysły co do jego kształtu. Przykłady? Szkoci wiedzą, że poparcie dla niepodległości jest większe wśród młodych ludzi, dlatego chcą, by w głosowaniu mogli wziąć udział również szesnasto- i siedemnastolatkowie. Z kolei Anglicy kombinują inaczej i chcą dać prawo głosu również ludziom urodzonym w Szkocji, ale mieszkającymi dziś na południe od granicy. Przewidują bowiem, że nie będą oni chcieli sztucznie komplikować sobie życia i zagłosują przeciw formalnemu odłączeniu.
Uwolnić się się od Londynu to nie to takie proste. A jednak – po raz pierwszy w historii taka mozliwość pojawiła się na stole negocjacyjnym. Niewykluczone więc, że niedługo Unia Europejska przyjmie w swe szeregi nowego członka – niepodległe państwo szkockie.
|