Rok temu wraz z innymi międzynarodowymi obserwatorami wylądowałem w lodowatym Mińsku jako część oficjalnej misji na wybory prezydenckie. O wielu rzeczach słyszałem, ale zupełnie inne jest doświadczenie bezpośrednie Na głównym placu stolicy lodowisko wraz z choinką z okazji nadchodzących świąt tak naprawdę powstało po to, by nie było demonstracji czy miasteczka namiotowego (jak poprzednim razem); niby bezprecedensowy dostęp innych kandydatów do mediów – w rzeczywistości niesamowicie ośmieszający i smutna prezentacja opozycji w mediach, na okrągło szalone przemowy prezydenta ostrzegające przed niewidzialnym wrogiem; niby najważniejsze wybory w kraju od lat, ale w rzeczywistości nie widać żadnych plakatów, ulotek czy kampanii. Panująca na Białorusi atmosfera była zupełnie inna od tej, jakiej doświadczyłem w ciepłej, dalekiej Kyrgyzji dwa miesiące wcześniej, gdzie była otwarta rywalizacja. I choć nerwowo – była nadzieja, że może być lepiej. Na Białorusi tego nie czułem.
Jako obserwatorzy jeździliśmy po miastach (w moim wypadku Pińsk) i wioskach, gdzie witano nas ciastkami i muzyką. Próbowałem rozmawiać z wyborcami: ze studentami, którzy dopiero z plakatu w lokalu wyborczym dowiedzieli się o innych kandydatach; z weteranami, skłonnymi do końca bronić swojego prezydenta; z nauczycielem, który szeptał, jaki to absurdalny proces.
Wybory zostały przeprowadzone tak jak się spodziewano i nikt nie miał wątpiliwości co do ich rezultatu. (Prezydent Aleksander Łukaszenka od 1994 roku rządzi nie tolerując innych poglądów czy konkurentów). I choć zanotowano oficjalnie wiele nieścisłości i fałszerstw, tak jak podczas innych „wyborów” w postsowieckich krajach, moglibyśmy spokojnie odjechać i świat szybko by zapomniał, że cokolwiek tam się wydarzyło. Ale kiedy po zakończeniu głosowania zebrało się na zmarzniętych ulicach ponad 15 tys. pokojowych demonstrantów, reakcja milicji była szybka i brutalna. Setki do aresztu, w tym większość kandydatów, liczni ranni, i wiarygodność całego procesu zniszczona. Emitowane po całym świecie obrazy pokazywały, jak działa reżim Aleksandra Łukaszenki.
Prawdą jest, że nawet bez nadużyć Łukaszenka wygrałby wybory i prawdopodobnie protesty szybko by się wykruszyły. Polakom, dla których „Solidarność” i opozycyjne podziemie są mitami narodowymi, czy Brytyjczykom, którzy w ostatnich miesiącach oglądali fale przemian w krajach arabskich na żywo w BBC, trudno zrozumieć, dlaczego tak by się stało.
Decyduje o tym specyfika kraju, w którym niepodzielną władzę sprawuje Łukaszenka. Pierwsza rzecz to stabilność – podczas rządów Łukaszenki ceny nie idą w górę, żywność jest, praca jest, i choć nie można się wzbogacić, i tak wszyscy widzą, że jest lepiej niż po rozpadzie ZSSR. Po drugie, cena tej stabilności to ostra kontrola życia codziennego, szczególnie w sferze publicznej. Służby bezpieczeństwa (jeszcze zwane KGB) są liczne, aktywne i bezlitosne. W niewielu miejscach gdzie działają niezależne organizacje czy gazety, pracownicy wiedzą, że są podsłuchiwani, i że w każdej chwili funkcjonariusze KGB mogą przyjść i przeszukać mieszkanie, skonfiskować własność i zaaresztować. Ci, którzy nie chcą cicho siedzieć w stabilnym białoruskim kraju i działają w opozycji, mogą być w każdej chwili zatrzymani czy wyrzuceni z pracy (na postawę zwykłego Białorusina strach przed utratą pracy ma poważny wpływ). A traktowanie więźniów może być okrutne: KGB nie krępuje się przed stosowaniem tortur. Białoruś jest też jedynym krajem europejskim, w którym obowiązuje jeszcze kara śmierci.
Po trzecie, ważny jest też brak wspólnej tożsamości narodowej czy tradycji samoorganizacji. Nie wchodząc za głęboko w karty historii, Białorusini tak jak Ukraińcy mają pochodzenie rusińskie, i tak jak na Ukrainie panowali tu Polacy, Litwini czy Rosjanie, a elity stanowili polscy katolicy lub rosyjscy prawosławni. Wiele nazwisk polskich (-ko, -icz) wywodzi się właśnie z tych terenów. Ale Ukraińcy przynajmniej mają bohaterów narodowych i więcej wspólnej historii. Dzisiaj mało Białorusinów na co dzień mówi po białorusku czy zna swoich bohaterów narodowych. Można by więc o tym zakątku wschodniej Europy zapomnieć – przecież rok upłynął i protestów nie ma, rząd Łukaszenki wciąż rządzi. Jednak w ostatnich miesiącach okazało się, że stabilność białoruska nie ma żadnych fundamentów. Spokój systemu najbardziej znacząco został naruszony 11 kwietnia 2011 roku, kiedy nieznana grupa wysadziła największą stację metra w Mińsku. W rezultacie 15 osób zginęło, a ponad 100 zostało rannych. I choć dwóch mężczyzn za ten czyn zostało w listopadzie skazanych na śmierć, wielu wciąż zastanawia się, kto i dlaczego za tym stał. Dużo ważniejszy dla Białorusinów był jednak fakt, że od początku minionego roku cały system ekonomiczny, zbudowany na dotacjach rosyjskich (w formie taniej energii) i anachronicznym modelu nakazowo-rozdzielczym, zaczął się gwałtownie kruszyć.
Ogromny deficyt walut zagranicznych, nieopanowany wzrost inflacji (blisko 90 proc.), i ciągle powiększające się zadłużenie zewnętrzne stały się podstawowymi czynnikami tego rozpadu. Jedyną reakcją była dwukrotna dewaluacja rubla (razem obniżająca wartość tej waluty o 200 proc). Dla Białorusinów znaczyło to zamknięcie kantorów i brak dostępu do innych walut, a co za tym idzie, spadek wartości oszczędności. Wszystkie ceny, w tym żywności i energii raptem skoczyły w górę, a w niektórych miastach doszło do braku podstawowego zaopatrzenia sklepów. W rezultacie po raz pierwszy od lat Białorusini zaczęli się martwić o przetrwanie podstawowej stabilności państwa. I po raz pierwszy sondaże pokazały wielki spadek poparcia dla Łukaszenki. Ale nie przełożyło się to na wsparcie dla opozycyjnych grup, które są i tak bardzo podzielone.
Jest zapotrzebowanie na coś nowego i stąd poparcie, przez prawie dwa miesiące podczas lata, dla „milczących protestów” organizowanych przez internet. Kilkaset osób w różnych miastach, nie chcąc krytykować czy otwarcie prowokować, po prostu szło cicho i klaskało. KGB szybko jednak zorientowało się o co chodzi i bandy milicjantów bez mundurów zaczęły dosłownie wrzucać uczestników do wozów, a z nich do więzienia. Viachaslau Dziyanau, 24-letni organizator „milczących protestów” dzisiaj żyje na uchodźstwie, podobnie jak rosnąca liczba młodych Białorusinów, obawiających się dalszych prześladowań. Prawo zostało zaostrzone, a w więzieniach znajduje się coraz więcej osób, jak na przykład Andrzej Poczobut, dziennikarz „Wyborczej” z Grodna, czy Ales Bialacki, dyrektor jednej z największych grup obrońców praw człowieku, który wolność stracił po wstydliwej współpracy Polski z prokuratorem białoruskim.
Jaki kierunek wybierze więc Białoruś w 2012 roku? Wielu chciałoby współpracować z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i z Zachodem, by móc wprowadzać potrzebne zmiany. Ostatnie dni pokazały jednak, że prezydent skierował się ku Rosji. Według nowej umowy za cenę własności gazociągów Rosja obiecała Białorusi kredyt i tańszą energię. Choć to odsunie w czasie kryzys ekonomiczny, odsunie też jednocześnie niezbędne reformy, a niezależność kraju będzie coraz bardziej ograniczona.
Po doświadczeniach 2011 roku obywatele wiedzą, że ich system nie działa. Wiedzą, że nie można ufać prezydentowi. I chociaż jeszcze nie zaangażowano dużej liczby uczestników, wiedzą jak można inaczej organizować ludzi, w tym tych wcześniej niezaangażowanych.
Aby jednak nastąpiły zmiany, Białorusini muszą uwierzyć w alternatywę i potrzebni są nowi młodzi bohaterowie społeczni jak ci, którzy się odważyli rok temu, czy podczas lata. Unia Europejska i sąsiedzi jak Polska mogą nawet aktywniej ludziom pokazać, że jest alternatywa dla nich otwarta. Chociaż nie można wiele się spodziewać po wyborach parlamentarnych, które może będą już w kwietniu, da to szansę by młodzi się zmobilizowali.
Kiedyś chciałbym wrócić na wybory w Białorusi, gdzie niezależnie od rezultatu, wyborcy mogliby swobodnie debatować, przedstawiać publicznie swoje poglądy i wybierać między prawdziwymi alternatywami. Jeszcze nie doszliśmy do tego punktu, ale ostatni rok był ważny dla Białorusi. Radzę nie zapomnieć o tym kraju w następnym roku – bo może być ciekawie...
|