Polki na Wyspach Brytyjskich rodzą na potęgę. Bez obiecanek polityki prorodzinnej i pełnej głębokiego zatroskania zachęty z ambony. Całkiem sporo rodaków ściągnęło tu swoje pociechy, gdy tylko stworzyli warunki bytowo-materialne na przyjęcie rodziny. Polskich dzieci jest już tysiące, a będzie pewnie więcej. Co jakiś czas pojawiają się głosy zaniepokojonych o polską edukację dla małych Krzysiów, Tomków i Oliwek. Problem dostrzegają także Polacy urodzeni w Wielkiej Brytanii – dzieci emigrantów wojennych i powojennych. Na własnym przykładzie dowodzą, jak trudno czasem z tą polskością bywało. Szczególnie z językiem ojców i dziadków.
W pierwszych miesiącach przyszłego roku ma się odbyć konferencja poświęcona edukacji w ojczystym języku nowych pokoleń Polaków na Wyspach. Konferencja – dobra rzecz. Zwłaszcza gdy przynosi konkretny efekt. Polski Londyn widział już całe mnóstwo bardzo pięknych konferencji, z których nie wynikało zupełnie nic. Może poza dobrym samopoczuciem organizatorów oraz pożywnym poczęstunkiem. Wypada mieć nadzieję, że ta konferencja nie ograniczy się do „nakreślenia ogólnego zarysu problemu”, a konkluzją nie będzie wskazanie na „potrzebę... zorganizowania kolejnej konferencji”.
Nie oglądali Bolka i Lolka
Sprawa polskiej oświaty na Wyspach Brytyjskich jest mocno skomplikowana i delikatna. Jak wiadomo, wszelkiego rodzaju „ciała pedagogiczne” są bardzo wrażliwe, ogólnie, a na swoim punkcie szczególnie. Tymczasem, być może trzeba powiedzieć kilka prawd nie zawsze najsympatyczniejszych. Przy okazji, zmierzyć się z różnymi stereotypami, a także zweryfikować obiegowe opinie. Na przykład, że rodzące się obecnie dzieci będą miały podobne problemy z językiem ojczystym, jak Polacy pół wieku temu, a nawet przed dwudziestu laty. Wcale tak być nie musi. Wówczas dzieci i młodzież, poza rodzinnym domem i szkołą sobotnią, nie miały szans na kontakt z polszczyzną. Nie była dostępna polska telewizja, a nawet gdyby była, to przecież kto pozwoliłby dziecku oglądać dobranockę z milicyjnym psem Reksiem, albo z dwoma małymi agentami bezpieki o pseudonimach Bolek i Lolek. Co do Bolka nie ma chyba wątpliwości.
Ograniczony był dostęp do słowa pisanego, zwłaszcza prasy i czasopism. Młodzieży nie porywały zapewne treści wypełniające „Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza”. Tradycji, z której to pismo wyrosło, jest poniekąd wierne do dziś. Kraj przodków latorośl odwiedzała sporadycznie, z powodu kosztów i problemów technicznych rzadko telefonowano do rodzinki za „żelazną kurtyną”, no i nie było internetu. Dziś w co drugim polskim domu jest polska telewizja, wydawnictw zatrzęsienie i to za darmo, telefonować do Polski, do babci albo cioci, można na każdej przerwie w szkole – od pół pensa za minutę. Portale społecznościowe, komunikatory i poczta elektroniczna, a także miliony polskich stron www – dają możliwość kontaktu z językiem też niemalże w każdej chwili. Prawdopodobieństwo, że mali Polacy nie nauczą się (albo zapomną) ojczystą mowę wydaje się, w tym kontekście, jednak mniejsze.
Polska szkoła już była
To nie znaczy wcale, że nie jest potrzebna edukacja młodego pokolenia. Pytanie, jak ona powinna wyglądać? Trzeba powiedzieć jasno – stacjonarnych polskich szkół, czy to podstawowych czy średnich, w Wielkiej Brytanii nie będzie. Owszem, są mniejszości posiadające swoje szkoły (funkcjonujące oczywiście w brytyjskim systemie oświatowym), lecz w przypadku Polaków, jedynymi były szkoła dla chłopców w Fawley Court i dla dziewczynek w Pittsford. Swoje szkoły, nie tylko w Wielkiej Brytanii, mają mniejszości dobrze zorganizowane. Właśnie zorganizowane, dopiero potem zamożne. Nie chodzi przy tym o liczbę organizacji, bo tu niewątpliwie jesteśmy liderami.
Z powodu historycznych zaszłości to może ryzykowny przykład, ale co potrafi dobrze zorganizowana społeczność widać doskonale w Polsce na przykładzie Ukraińców. Owszem, mają swoje stacjonarne szkoły z wykładowym językiem ojczystym i to od wielu, wielu lat. Pomimo tego, że nie byli ani mniejszością narodową specjalnie hołubioną przez władze, ani nie dysponowali nadzwyczajnymi fortunami. Po prostu, naprawdę chcieli, aby ich dzieci uczyły się w rodzimym języku.
Kilka lat temu pewien biznesmen/wydawca deklarował otwarcie polskiego liceum w Londynie. Odbył się bal, z którego dochód miał zasilić fundusz nowej placówki. Ani dochodu, ani liceum nikt nie zobaczył. Wiadome jest, że jedna, ani nawet kilka szkół i tak nie rozwiązałoby problemu. Miałyby niewątpliwie znaczenie prestiżowe, ale znając realia, to szybko pojawiłyby się apele: „Ratujmy polską szkołę!”. Gdyby nie było problemów finansowych, to by znaczyło, że... to nie polska instytucja.
Patriotyzm, ale jaki?
Swego czasu jeden z polskich wiceministrów edukacji wywołał niemalże skandal stwierdzeniem, iż tutejsze polskie szkoły sobotnie stylem działania przypominają mu czasy Orzeszkowej. Ileż było protestów, ileż oburzenia. Częściowo słusznego – te szkoły są bardzo różne. Niektóre znakomite, ale zdarzają i takie jak... za Orzeszkowej. Niebywała drażliwość „ciał pedagogicznych” sprawia jednak, że nie sposób podjąć na ten temat żadnej dyskusji. Podobnie, jak w kwestii formuły działania szkół sobotnich, albo alternatywnych form nauczania. Od razu pada riposta: – Przecież dziatwa tak się zawsze garnęła do śpiewania Wojenko, wojenko i Morze, nasze morze.
Dziatwa, a przynajmniej jej część, w porywach szczerości przyznaje, że niecierpiała chodzić do polskiej szkoły w wolny dzień, gdy brytyjscy koledzy beztrosko się bawili. Nie wszyscy mieli ochotę uczyć się pilnie przez całe sobotnie ranki szlagieru Przybyli ułani pod okienko. Niemała część absolwentów mówi dziś po polsku kiepsko, albo wcale. Z umiłowaniem ojczyzny przodków też bywa różnie.
Szkoły te stawiają sobie za cel nie tylko uczenie języka, ale także przybliżanie ojczystej historii, kultury, religii, a zebrawszy wszystko razem – rozbudzanie i podtrzymywanie patriotyzmu. Nie wiadomo tylko, czy wszyscy jednakowo interpretują to pojęcie. W ogóle polski patriotyzm jest z kategorii rocznicowo-marszowych z domieszką sentymentalizmu. Symbole narodowe, wielkie słowa o Ojczyźnie w odmianie przez wszystkie przypadki, na śniadanie, obiad i kolację. Podczas okolicznościowej akademii w pierwszym szeregu, na marszu w pierwszej kolumnie – jakżeby inaczej. I jeszcze Chopin, wierzba płacząca oraz wadowickie kremówki. Gorzej z tym patriotyzmem na co dzień, choćby w relacjach z rodakami. Patriotyzmem przejawiającym się, między innymi, w pomocy jeden drugiemu, wspólnym działaniu. I najważniejsze – wzajemnym szacunku. Więc nie tylko dla Orła w koronie, ale dla murarza Mietka bez korony też. Jednak to nie wszystkim kojarzy się z patriotyzmem – niestety.
Nikt nie twierdzi, że czas szkół sobotnich minął. Inna rzecz, że część z nich chyba nie zauważyła, że to już XXI wiek, i to i owo zmieniło się od końca II wojny światowej. Ponadto, nawet gdyby te szkoły były najnowocześniejsze i najbardziej zaawansowane programowo, dydaktycznie i wychowawczo, to spora część polskich dzieci (z różnych powodów) i tak do nich chodzić nie będzie. Warto pomyśleć o alternatywnych formach nauczania.
Hej, MEN, weź się do roboty!
Społeczności, które troszczą się o naukę w ogóle, a już zwłaszcza w przypadku młodego pokolenia, zdecydowanie dobrze na tym wychodzą. Jeśli oświata, również ta ukierunkowana na przedmioty ojczyste, ma przynosić dobry skutek, musi być realizowana jak najbardziej profesjonalnie. Począwszy od programów, poprzez metodykę po prowadzenie zajęć. Oczywiście, powołanie pedagogiczne jest nie do przecenienia, ale dopiero połączone z prawdziwym zawodowstwem może przynieść sukces. Kłopot w tym, że o merytoryczne wsparcie dla polonijnej oświaty niełatwo, przy ryzykownym założeniu, iż ta oświata takowego wsparcia sobie życzy.
Przyjmując optymistyczny wariant, że przynajmniej część szkół i działaczy oświatowych chciałaby uzyskać fachową pomoc, to jednak nie bardzo wiadomo skąd. Jak polskie władze (bez względu na rządzącą opcję) traktują Polaków na obczyźnie – każdy widzi. Ministerstwo Edukacji Narodowej dotychczas nie zrobiło nic dla dzieci polskich imigrantów. Prawdopodobnie nikt na ministerstwo specjalnie też nie naciskał – jeszcze się zaczną wtrącać, coś narzucać albo wyrzucać nam z programów piosenkę O mój rozmarynie. Urzędnikom z Warszawy w to graj. Żeby nie było, że nic nie robią – rzucą czasem trochę grosików: „A jakże, widzimy cenną społeczną inicjatywę, to w ramach skromnego budżetu, oczywiście wesprzemy, jak najbardziej. I poza tym róbta se co chceta”. Zorganizują nawet niesłychanie poważną konferencję, na której nauczyciele polonijni po raz nie wiedzieć który wymienią się bezcennymi doświadczeniami, ponarzekają na trudności w niesieniu kaganka oświaty i zadeklarują potrzebę takich konferencji w przyszłości.
Może jednak warto byłoby przycisnąć MEN o stworzenie spójnej koncepcji edukacyjnej dla polskich dzieci na obczyźnie. Pewnie z uwzględnieniem specyfiki poszczególnych krajów. Tam siedzą ludzie, którzy potrafią to zrobić, jak ich ktoś trochę pogoni do pracy. Tu naprawdę jest potrzebny profesjonalizm. To trochę tak, jak z promowaniem polskiej kultury na zasadzie „pospolitego ruszenia” (z udziałem tzw. czynnika społecznego) a zawodową promocją przeprowadzoną jakiś czas temu przez Instytut Adama Mickiewicza w ramach Polska! Year. Z jednej strony – głośno zapowiadane i cicho odwoływane festiwale, a z drugiej komplety widzów w prestiżowych salach koncertowych, galeriach i teatrach. Fakt, nie wszystkim było to w smak.
Podobnie, nie wszystkim byłyby w smak jakiekolwiek zmiany w podejściu do edukacji z zakresu przedmiotów ojczystych. Są tacy, którzy uważają, że najlepiej wiedzą, jak ma taka edukacja wyglądać, a inni się nie znają i nie powinni zabierać głosu. Tymczasem sprawa ma się tak, że albo zostaną podjęte jakieś konkretne działania (z merytorycznym wsparciem profesjonalnych instytucji, w tym MEN), albo... co roku będą konferencje na temat problematyki oświaty polonijnej. Udzielający się w tej dziedzinie społecznicy będą natomiast opowiadać, jak to od lat dzielnie walczą o lepszą edukację dla polskich dzieci i młodzieży. I tak sobie walczą i walczą, i walczą...
|