Przeszłość to inna kraina. Krajobraz prawie taki sam, ale kraj już inny. Taka Anglia na przykład. Wczoraj i dziś w przenośni. A przenoszę się myślą lata wstecz. Do krainy nieznanej młodym polskim pokoleniom. Do Anglii hermetycznej, krytycznej wobec obcych, ksenofobicznej, paternalistycznej wobec dawniej podbitych narodów. Nieufnej wobec innych. Zapatrzonej we własną straconą wielkość. Opłakującej po salonach przepadłe imperium.
|
Wracam myślą do Anglii zamkniętej we własnym, dziś już powszechnym języku. Nieczułej na inne, niepotrzebne jej języki. Anglii wyczulonej na rozbieżności i odmiany językowe, na klasowe i regionalne akcenty. Segregującej według nich ludzi i środowiska. W tamtej Anglii język był przyczyną podejrzliwości, nieufności, a nawet lekkiej pogardy. Odczuwali tę wyniosłość nieraz polscy emigranci kaleczący nieuleczalnie ten język i jego akcent. Bo się w większości tego języka dobrze nie nauczyli. Zenkju wery much. Skazywali się na pewien margines zawodowy i towarzyski. Urzędów państwowych czy lokalnych piastować nie mogli. W tym nieudolnym łamanym przez nich języku leży także przyczyna wewnętrznej obcości emigracji.
Kiedy lata temu w okresie euforii z powodu „Solidarności” podejmowano w Ognisku Polskim w Londynie premier Margaret Thatcher, gospodarz tego spotkania wygłosił długą orację na temat Polski i jeszcze dłuższy panegiryk na cześć pani premier. Co on mówi? – Co powiedział? – rozległy się szmery na sali. Bo mało kto zrozumiał, co mówił i o czym. Margaret Thatcher też pewnie nie wszystko zrozumiała, sądząc po słowiańskim akcencie mówcy. Ale z ust pani premier nie schodził poprawny uśmiech.
Było to tuż przed wejściem w życie poprawności politycznej. A po jej wejściu wszystko zaczęło się zmieniać. Dziś z każdym językiem każdej maści należy się dogadać i w każdym języku należy się domagać – czy się należy, czy nie – usług wszelkich i wszelkich zasiłków. I mniejsza o to, że dzwoniąc do banku czy lokalnego ratusza, czy nie daj Boże szpitala, może człowiek dostać apopleksji. Bo mu się porozumieć trudno. Kiedyś w autobusie trzeba było niemal szeptem kwilić po polsku, bo można było usłyszeć syk: This is England, talk English. A któż by się dzisiaj odważył na podobny syk, słysząc dziki jazgot do komórek w narzeczach połowy świata. Cóż to były za czasy, kiedy w autobusach i kolejkach podziemnych w Londynie słychać było tylko dyskretny szelest przewracanych stron gazet i książek. Ludzie czytali, a nie gdakali bezmyślnie upojeni własnym głosem. Pustosłowie i wodolejstwo zatapia Anglię kiedyś oszczędną w słowach. Oględną w wypowiedziach, raczej surową w obyczajach, przynajmniej na zewnątrz. Całowanie się na ulicy? Obmacywanie się na trawie w parku? Policję by wezwano. Poprawność polityczna poszła tu w parze z brakiem poprawności obyczajów. A tolerancja wynikająca z kultury i cywilizacji obyczajowej przerodziła się w galopujące przyzwolenie prawie na wszystko.
Mniejsza o rozpustę. Gorzej z rozbijaniem szyb w sklepach. Grabieżą, plądrowaniem, podpalaniem i rzucaniem cegłami w policję. Do czego doszło niedawno w tym kraju i znów dojdzie za jakiś czas, a do czego dawniej nie dochodziło. Poprawność lewicowa i ogólnie poglądowa stara się to dzikie zjawisko rozbestwienia i rozpasania rozgrzeszać i tłumaczyć. Że taka ta młodzież bezradna, opuszczona, zaniedbywana, bez przeszłości i przyszłości. Biedacy protestują, kradnąc.
Co się stało z tą naszą sielską, anielską Anglią? Z jej bezpiecznymi nocami i spokojnymi, łagodnymi dniami? A domami bez krat i systemów alarmowych? I z kluczami do domu pod wycieraczką? Ale przynajmniej humor nie zamarł w tym kraju otępiałym i oniemiałym z powodu poprawności politycznej. Karykaturzysta „The Daily Telegraph” Matt przywrócił mnie do przytomności po wizycie w Brixton w dniu rozruchów. Narysował dwie starsze panie stojące przed sklepem Peter Johns w Londynie, tą oazą wyższych sfer. Jedna z pań powiada: – Nie przyszłam tu na kawę z tobą, ale na szaber. Ruszaj na lady.
Ten kraj zaczyna się ruszać i budzić z letargu otępiałej tolerancji i tej banalnej poprawności. Niedawno ukazało się ogłoszenie o poszukiwaniu lekarza do szpitala w Liverpool. Na końcu ogłoszenia dodano: z uwzględnieniem idiotycznych przepisów o równouprawnieniu ras, religii i płci. Czyli the usual rubbish – jak napisano. A wiemy, że brytyjska służba zdrowia jest prawie opanowana przez rasy. Czy mam wzdychać do surowego angielskiego lekarza, który mi tylko przepisywał tonik?
Nostalgia równa się tęsknocie za młodością. Może dzisiejsze nowe Polaków pokolenie w tym kraju za kilka lat westchnie do tej dzisiejszej Anglii? Jeszcze nie całkiem zatopionej przypływami ze świata obcego kulturowo.
A ja wzdycham sobie tymczasem do rewii Hemara w Ognisku Polskim w Londynie. Ognisko podobno teraz na sprzedaż za miliony. A te miliony podobno do podziału. Czyżby? Czyżby Ognisko wypaliło się bez reszty dla polskości? Nie liczę na odpowiedź. Liczę natomiast na odpowiedzi o przyszłości POSK-u. Liczę na to jako jedna z członków założycieli w rodzinie. Czy to prawda – pytam – o tych gaciach, co mają zwisać z balkonów mieszkań przerobionych z części budynku? Za ile takie przeróbki i kiedy się zamortyzują? – pytam. Mawiało się, że POSK ma być „podstawowym nosicielem wartości emigracyjnych”. Karkołomne zadanie i zdaje się, że POSK może na nim skręcić kark.
Przeszłość to inna kraina. Wzdycham do tej dawnej, łagodnej, cywilizowanej Anglii i emigracyjnego establishmentu. Tak jak starzy ludzie w kraju wzdychają do PRL-u i powtarzają sobie z nadzieją, że jak się będziesz dobrze sprawował za życia, to się po śmierci dostaniesz do PRL-u. Wolałabym jednak czyściec.
|