Przekonałem się o tym w minioną sobotę. Dałem się skusić przez mojego przyjaciela na wycieczkę do centrum. Miało być łatwo i prosto: wiedział czego szuka, gdzie to dostanie i za ile. W sumie nic wielkiego. A jednak szybko okazało się, że aż tak łatwo wcale nie będzie. I nie było.
W sklepie komputerowym, do którego trafiliśmy pracują Polacy. Znani są z tego, że za grosze pomogą złożyć całkiem niezły sprzęt komputerowy, który – gdyby kupić gotowca – kosztowałby nas znacznie więcej. Wiem od kolegi, który dość często tam kupuje, że mają dość dobrą opinię fachowców. A jednak, gdy kolega podszedł do lady i poprosił o towar (po polsku), usłyszał: - Ale to kosztuje aż 159 funtów! Strasznie zdziwiony sprzedawca pewnie nie był przygotowany na to, że rodak może wydać aż 159 funtów na joystiki.
Byłem w szoku. W normalnym sklepie, normalny sprzedawca powiedziałby co najwyżej: – Poproszę 159 funtów. Albo: – To będzie kosztowało 159 funtów. Za to Polak musi być Polakiem i musi swoje głupie trzy grosze dodać. Niepotrzebnie.
Ta historia nie byłaby wcale warta odnotowania, gdyby nie to, że ostatnio napotykam na takich czy innych rodaków, którzy swoim zachowaniem w miejscach publicznych zaczynają mnie znowu po prostu denerwować, by nie powiedzieć wkurzać. Przypomina mi to moje pierwsze tygodnie spędzone w Londynie, gdy Polaków było znacznie więcej, przeważnie tych nie potrafiących się zachować. Znowu w metrze lecą takie czy inne przekleństwa, w autobusie ktoś popija Żywca czy Tyskie i ma serdecznie w nosie to, czy wolno mu pić w miejscach publicznych, czy nie. Polak ma to w nosie. Robi sobie co chce. A dlaczego by nie, prawda?
Myślałem, że takich rodaków Londyn się już pozbył. Nie wytrzymali. Wyjechali. Wrócili do mamy albo przenieśli się tam, gdzie im będzie lepiej. Boże, w jakim to ja byłem błędzie. Oni pojawili się znowu. Jakby przebudzili się z zimowego snu i wyszli ze swoich nor. Tylko dlaczego?
Po otwarciu rynków pracy w Niemczech czy Holandii nie powinno ich już być tu aż tak wielu. Słyszałem w radio (polskim, a co, słucham czasami), że to właśnie w Holandii a nie w Niemczech możemy zarobić najwięcej. I do tego bez niepotrzebnych animozji, z których słyną nasi zachodni sąsiedzi. Bo dla Holendrów nie jesteśmy politycznie i społecznie drażliwym sąsiadem, a jedynie kolejną grupą imigrantów, których oni i tak mają już wielu i to z całego świata.
Wiem, wiem. Za chwile dostanę list od czytelniczki lub czytelnika, że jak tak można źle o kochanych rodakach. Albo ktoś dopisze jakiś komentarz na stronie „Nowego Czasu”. Otóż już tłumaczę, że można. Kilka lat temu, pisząc o tym samym temacie dodałem, że – chcąc tego lub nie – jesteśmy tutaj gośćmi i powinniśmy się zachowywać jak goście. I bez znaczenia jest to, że mieszkamy tutaj, ciężko pracujemy, pewnie zostaniemy na stałe. To wszystko jest ok, ale nie daje nam to żadnego moralnego prawa, by łamać obowiązujące to zwyczaje.
Może jestem za ostry. Może urodziłem się w innej epoce. Może jestem przewrażliwiony. Może jestem w błędzie. Ale z polaczkowem walczyć będę zawsze. Aż 159 funtów… przecież kogoś, kto przyjechał tutaj harować, nie może być na to stać! Mój Boże, jakie to smutne.
|