Poszedłem więc po piwo. Jestem cholernie ograniczony. Kiedy coś idzie nie tak, jedynie to przychodzi mi do głowy.
Kolejka u „Turbana” składała się wyłącznie z lekko przepoconych rodaków, którzy potrzebowali odrobiny relaksu po ciężkim dniu w pracy. Szło w ruch wszystko, co miało w sobie dwutlenek węgla i jakieś procenty – puszki, butelki, plastik. Kto nie widział twarzy londyńskiego Polaka, idącego ulicą z czarną siateczką w ręce, ten nic nie wie o prawdziwym szczęściu.
Tu nie ma z kim pogadać o dobrej książce, filmie, utworze muzycznym, ale napić się zawsze warto. W ogóle ta cała emigracja jest jednowymiarowa. Tylko kasa, liczby, rachunki. A najpopularniejsza wyliczanka to oczywiście six for five.
Drzwi do toalety nadal były zamknięte, więc otworzyłem sobie piwo i usiadłem w ogrodzie z tyłu domu. „Moje” ptaki zawsze poprawiały mi nastrój. Odkąd dostałem pod choinkę karmnik, uzupełniałem go codzienne nasionami słonecznika i okruchami chleba. Przylatywały tak różne gatunki, że nie nadążałem z ich archiwizacją. Czasem w karmniku pojawiała się harcująca wiewiórka, raz wdrapał się tam nawet mały szczur.
Kiedy Aneta wyszła z łazienki, jej oczy wciąż były wilgotne. Usiadła koło mnie z lampką wina w ręce i tak sobie siedzieliśmy w milczeniu. Ptaki śpiewały, samoloty przelatywały z hukiem nad naszymi głowami, a my sobie siedzieliśmy, obojętnie sącząc co kto tam miał.
– Czy ty mnie jeszcze kochasz? – padło głuche pytanie, którego wcale się w tej chwili nie spodziewałem.
– Ej, no. Znajdę ci fajny lokal.
– Aha.
– Znajdę. Zobaczysz.
– Poszukaj sobie lepiej pracy.
Zerknąłem na nią krzywo. Nie byłem pewien, czy mówi szczerze, czy się nabija. Brnąłem przez naprawdę bujne chaszcze, rozczłonkowywałem na malutkie kawałki wielkie drzewa, walczyłem z brudem w śmierdzących domach, odświeżałem nieludzko zapuszczone pokoje, kuchnie i toalety, grałem pijacką muzykę taneczną, chałturzyłem jako kelner-menadżer. Po pięciu latach takiej kariery zawodowej, ostatnią rzeczą, jaką chciałem usłyszeć było to, że mam sobie szukać pracy. Przemknęła mi przez głowę desperacka myśl, by zadzwonić do Marka i odwołać nasze honorowe opuszczenie restauracji. No, bo właściwie o co poszło? O puste obietnice, brak woli współpracy, marazm w biznesie. Gdyby się spokojnie zastanowić, nie są to grzechy śmiertelne, tylko słabości wynikające z różnicy charakterów.
Nie! Zgiń, myśli nieczysta! Żadnych pojednań. Jestem aroganckim, zadufanym w sobie inteligencikiem i alergicznie nie lubię przegrywać. Podobno mam to po ojcu, który tak długo twierdził, że wie lepiej, aż stoczył się na samo dno i ze zgrozą stwierdził, że nie wie nic.
Nazajutrz rano wsiadłem w samochód i ruszyłem na dalsze poszukiwania. Niczego ciekawego nie znalazłem. Dziwne uczucie. Mieliśmy oszczędności, kredyt w banku, pomysł na biznes, sprawdzone w boju menu oraz całkowite wyposażenie kuchni i sali. Nie mieliśmy jednak dokąd z tym wszystkim pójść.
Z ciężkim sercem przygotowywaliśmy produkcję na ostatni weekend w Duke’u. Klienci dopisali tłumnie. Kuchnia omal nie eksplodowała. Uwijaliśmy się z pomocą Asi, ledwo żywi ze zmęczenia i przygnębieni wizją nadchodzącego końca. Nasza knajpina nagle okazała się wszystkim potrzebna, a w sąsiedniej sali, w pubie, nie było nawet stałych bywalców. Pod koniec dnia nie mieliśmy już czym handlować. Ludzie dziwili się, że z liczącego dwadzieścia kilka pozycji menu, mogą wybrać tylko dwie, trzy rzeczy.
– Dlaczego zamykacie? Przecież to bez sensu!
– Nie nadajemy się do tego. Jedziemy do Australii – kłamałem bez mrugnięcia powieką. – Tam tyle nie pada.
Mark nie pojawił się ani w sobotę, ani w niedzielę. Uznałem więc, że nie ma zamiaru pomachać mi chusteczką na do widzenia. Wspaniałomyślnie udzielił nam tygodnia na wyniesienie wszystkiego, co nasze, lecz pożegnać nas nie zamierzał. W poniedziałek, na obrzeżach Ealingu znalazłem lokal do wynajęcia. Zadzwoniłem pod numer podany na tablicy i okazało się, że agent jest akurat w okolicy. Obiecał podjechać za pół godziny.
Poszedłem na tyły lokalu, by zorientować się, czy jest miejsce do zaparkowania samochodu i rozładunku towaru. Do wzięcia był cały budynek – powierzchnia handlowa na parterze oraz mieszkanie na piętrze. Lokal na dole miał dobre zabezpieczenia, ale drzwi do części mieszkalnej były wyrwane z zawiasów i porzucone gdzieś z boku. Ostrożnie wspiąłem się po stalowych schodach. Od środka dochodziło echo przytłumionych głosów.
– Halo?!
Zapadła pełna konsternacji cisza, po czym moim oczom ukazał się widok czyjejś bardzo zarośniętej twarzy.
– Co jest, k...a!? – odezwał się gniewnie ten ktoś.
Uff. Rodacy – odetchnąłem z ulgą i odparłem dziarsko:
– Nic, k...a, nie jest!
– Jak nie jest? Czego tu?
Squatersi. Ludzie raczej szukający spokoju, niż wywołujący niepokoje.
– Ten lokal będzie wynajęty. Poszukajcie sobie innego – wytłumaczyłem spokojnie.
Trzech wyniszczonych długą zimą mężczyzn zgodnie pokiwało głowami i zaczęło pakować skromny dobytek. Wiosna była w pełni. Nie groziło im zamarznięcie ani nawet wychłodzenie organizmu. Ze smutkiem patrzyłem, jak znoszą po schodach swoje plecaki i torby. Nie odwrócili się.
Agent pokazał mi lokal i uzgodniliśmy cenę.
W jeden dzień znalazłem i przejąłem lokal, choć przed nami była jeszcze urzędowa procedura. Wpłaciłem zaliczkę. Dostałem klucze. Mogliśmy przewieźć rzeczy z Duka. Pub, w którym spędziłem tyle dobrych chwil, zdał mi się nagle ruderą bez duszy. Polacy tchnęli w jego mury tyle życia, ile zdołali. Całe uszło. Nie splunąłem za siebie, nie obejrzałem się. Było, minęło, nie ma.
c.d.n.
Jacek Ozaist
|