Na zdjęciu zaproszenie na wystawę Tracey Emin rzucone w kwiaty. Fot: Wojciech A. Sobczyński
Bojowe samoloty przelatywały nad plażą w formacjach czterech lub sześciu maszyn z przytłaczającym hałasem odrzutowych silników. Wieczorami hałas ten konkurował z moim malutkim radiem tranzystorowym, nastawionym na odbiór wiadomości z serwisu światowego BBC i Radia Wolna Europa. Pewnego wieczoru wszystko ucichło. W powietrzu nie było ani jednego samolotu. Następnego dnia też. W radiowym eterze większość stacji była nieosiągalna ze względu na wzmożone zagłuszenia. Zaintrygowany bez reszty, znalazłem Głos Ameryki w języku czeskim. Okazało się, że był to program retransmitujący wiadomości z podziemnej stacji Radio Praga.
Z trudem, ale skutecznie zrozumiałem, że zaczęła się inwazja Czechosłowacji, a samoloty z pobliskiej bazy ZSRR już są pod Pragą.
All you need is love nadal rozbrzmiewało na falach radiowych, ale świat był już inny. Dla młodych w tym czasie miłość, do której nawoływał John Lennon i Bob Dylan była jedyną przeciwwagą wobec przemocy i militarystycznej polityki wielkich mocarstw. Młodzi ludzie służący w szeregach armii amerykańskiej w Wietnamie woleli wkładać kwiaty w lufy karabinów. Nie chcieli więcej strzelać. Nie chcieli więcej widzieć osieroconych dzieci i opłakujących matek. Na festiwalu w Woodstock samotny gitarzysta Richie Havens grał do słów freedom, freedom – freedom, freedom.
Wolność od przemocy, której domagali się ówcześni artyści, przyniosła trwałe zmiany, zarówno polityczne jak i obyczajowe. Młodzież mówiła z żarliwym idealizmem o „uwolnieniu duszy”. Joni Mitchell śpiewała we are star dust, we are glory, we are golden. Rewolucja, o której mówił wtedy Richie Havens, nie zburzyła żadnej monarchii, nie budowała barykad. Podobnie jak głosił Mahatma Gandhi, nawoływała do poszanowania godności i praw człowieka. Młodzi domagali się równości wobec prawa, bez względu na kolor skóry, równouprawnienia dla kobiet, respektowania wszelkich mniejszości społecznych. Ta rewolucja obyczajowa zmieniła utarty porządek już wtedy i nadal trwa.
Jej najnowszą manifestacją na londyńskim forum jest wystawa w Hayward Gallery, Southbank. Autorem pokazanych prac jest Tracey Emin, a tytułem wystawy jest Love is what you want – parafraza wcześniej wspomnianych słów Lennona. Przyznam, że do tej pory nie byłem entuzjastą sztuki Brit-Pop. Nie Tracey czy Damian, a Sarah Lucas trafiała bardziej do mojej wyobraźni. W dodatku ostrzegam z góry czytelników „Nowego Czasu”, żeby nie ryzykowali niedzielnej wyprawy na wystawę wraz z dziećmi czy nawet nastolatkami. Wystawa Emin jest przepełniona – delikatnie ujmując – erotyką bez ogródek, hamulców, konwencji czy ozdobników. Nazwałbym takie podejście ginekologicznym, ale nawet ten termin jest próbą obejścia tej kwestii bez przywoływania słownictwa pijanych hydraulików.
Nasuwa się pytanie, czy po to potrzebna była nam rewolucja obyczajowa, abyśmy teraz oglądali na wystawie gablotki ze zużytymi tamponami artystki? Na pewno nie. A jednak, pomimo wielu eksponatów całkowicie zbędnych czy sentymentalnych, kartek z dzienniczków, opisujących sceny niekoniecznie kluczowe dla twórczego samookreślenia Emin, pomimo trywialnych fotografii i neonów, pojawia się wrażenie, że kompletnie obnażona artystka, która pozornie zburzyła wszystkie bariery godności, pozostaje jako rozbitek, jako wrak człowieka. Pozostaje jakoś dziwnie wbrew wszelkim pozorom stęskniona za uczuciem i ciepłem prawdziwej miłości, której jej brakuje i tytuł wystawy chyba to potwierdza.
Więcej o Emin – http://www.youtube.com/watch?v=WOeL3l
|