W?a?ciciel budynku zwleka i zwodzi. Nie bardzo wiemy, o co mu tak naprawd? chodzi. Chyba o pieni?dze. Przed podj?ciem ostatecznej decyzji, zostali?my wezwani do biura po?rednicz?cego agenta. Poproszono nas o napisanie skróconego biznesplanu i przedstawienia go podczas szybkiej konsultacji.
Siedz? i patrz?. Mam ochot? za?o?y? r?ce na piersi i pou?miecha? si? g?upkowato. W?a?ciciel przyprowadzi? jakiego? starszego pana i teraz obaj udaj? bardzo wa?nych przedstawicieli arcywa?nego rodu landlordów. Opowiedzia?em im ju? bardzo szczegó?owo, co i jak chc? w ich lokalu urz?dzi? oraz ile si? spodziewam z tego wyci?gn??.
Widz?, jak Aneta przewraca oczami. Ona te? nie rozumie. Nawet agent nie rozumie post?powania tych ludzi. Powiedzia? mi cichcem, ?e pierwszy raz spotyka si? z sytuacj?, by w?a?ciciel nieruchomo?ci wzywa? potencjalnego najemc? na spotkanie z biznesplanem. Pewnie b?dzie trzeba to zrzuci? na „nasz? urod?”, „nasze szcz??cie” albo „my ju? tak mamy”. Chce mi si? wy?.
– My?l?, ?e wystarczy nam informacji – cz?owiek w okularach wyci?ga wypiel?gnowan? d?o?, u?miechaj?c si? lekko.
Nie wiem, co mam my?le? o tym u?miechu. Zaciskam z?by i odwzajemniam go.
– Damy zna?.
Wychodzimy na zalan? s?o?cem ulic?.
– A mo?e trzeba by?o siedzie? cicho u Marka? – my?l? na g?os.
– E, tam. On nas te? ma do??. Nie przynosisz mu ju? tyle kasy, co wcze?niej.
– Na w?asne ?yczenie. Móg? si? nie wtr?ca? i pozwoli? mi robi? swoje.
W milczeniu wleczemy si? przez City.
Prawie zapomnia?em, jaki Londyn potrafi by? pi?kny, jak zaskakuje wbudowanym mi?dzy stal i szk?o starym ko?ció?kiem, urokliwym skwerkiem, placykiem zako?czonym stawem z rybami, zau?kiem z fiku?nymi schodkami, ma?ym parkiem czy klombem. W codziennym emigracyjnym kieracie tak rzadko wychylamy g?owy poza sypialniane osiedla, na których mieszkamy. Zwykle zwiedza?em Londyn, gdy kto? do mnie przyje?d?a? w go?ci. Wypada?o wtedy pojecha? z nim na zwiedzanie. Trafalgar, Buckingham Palace, po?udniowy brzeg Tamizy od Westminsteru po Tower Bridge. Pocztówkowo. Pó?niej mnie to znudzi?o i zacz??em ucieka? od metropolii, by wej?? na chwil? do lasu, pole?e? na ??ce, po?azi? po pla?y i obejrze? klify.
Teraz, id?c placem obok katedry ?w. Paw?a, znów na chwil? czuj? magi? Londynu.
– Boj? si? – mówi cicho Aneta, wybijaj?c mnie z przyjemnego odr?twienia.
Ci?gn? j? na najbli?sz? ?awk?. S?o?ce ?wieci mi w oczy.
– Boj? si?, ?e nam tego nie dadz?. W tych ludziach jest co? z?owieszczego. Sama nie wiem. To tylko przeczucie.
– Poszukamy czego? innego – mrucz? bez przekonania.
– Ile mo?na szuka?..?
Nie odpowiadam. My?l? sobie w duchu, ?e naturalnym elementem rozwoju cz?owieka ambitnego jest parcie do przodu. Ka?dego dnia posuwa si? o cal, o krok, o w?os, my?l?c, ?e jest bli?ej celu. Ale co zrobi?, gdy oka?e si?, ?e zabrn?? w ?lep? uliczk?? Ma si? wycofa?, przeprosi? wszystkich po drodze i poszuka? innej drogi? Do diab?a, nie! Nie ma ?adnej ?lepej uliczki! Jeszcze nie!
– Dobra. Pozwólmy sobie na jeden strza? – mówi? z przekonaniem. – Spróbujmy jeszcze raz, a jak si? nie uda, to poszukamy sobie innego zaj?cia. Przecie? mo?emy robi? cokolwiek. Ale mo?e ci od Clocka w to wejd?.
– M?czy mnie ta ci?g?a tu?aczka. Tyle lat tu jeste?my, a od stabilizacji dzieli nas naprawd? wiele. Ciebie cieszy nieustanna walka. Wci?? od nowa, od nowa. Czasami my?l?, ?e d?u?ej nie dam rady.
Kiwam ponuro g?ow?. Co? rzeczywi?cie w tym jest. Cieszy mnie marsz, nie cel sam w sobie. W?a?? z mozo?em na jak?? gór? i nawet przez moment nie umiem usiedzie? na jej szczycie. Ju? widz? nast?pn?, spoza której wyziera kolejna. W godzinie choroby lub ?mierci b?d? naprawd? zaskoczony.
Gdy doje?d?amy do knajpy, okazuje si?, ?e ruch mamy dzi? ca?kiem spory. To ju? ostatni tydzie?, ale z jako?ci nie rezygnujemy. Jak na z?o??, jeden z klientów chce wykupi? obiady w abonamencie na ca?y miesi?c.
Kiwam palcem z dezaprobat? w stron? Najwy?szego.
Kopa w dup? rozumiem, ale ciosy poni?ej pasa na koniec? Ej, no!
Ruch jak w ulu. Musz? zakasa? r?kawy i do roboty. Zaczyna brakowa? surówek. Lubimy to. Cholera, jak my to lubimy! Po to cz?owiek otwiera knajp?, ?eby mie? ko?o czego biega?. A emigrant to klient niewdzi?czny i niestabilny. Dzi? zje i pochwali, jutro pogoni g?ód Pudliszkami albo kebabem. Dzie? do dnia niepodobny. Raz sala zionie pustkami, innym razem brakuje stolików. Ale to ju? nie nasz problem. Teraz wyka?? si? inni.
Na koniec dnia dostaj? od Marka SMS:
„Jack, ch?tnie odkupi? wasze sprz?ty kuchenne. Daj zna?, czego nie potrzebujesz”.
Moje r?ce si?gn??y kolan.
Kiedy? Mark powiedzia? mi, ?e przede wszystkim jest biznesmenem. Doda?em sobie, ?e tam gdzie du?o biznesmena, cz?owieka jest za ma?o.
Nie dostaniesz ani opakowania po soli – z?o?liwie si? w my?lach. – Odpal sobie e-Bay. Powodzenia.
Gdzie ja nie by?em, gdy wyposa?ali?my kuchni? w Duke’u! Po sztu?ce i zastaw? ze stali nierdzewnej pojecha?em a? do Bridlington w Yorkshire, po sto?y i rega?y kuchenne do Bristolu, a po podgrzewacz do talerzy do male?kiej wioski w Shropshire. Teraz Mark chcia? to odkupi? za ja?mu?n?, s?dz?c, ?e wycofujemy si? z interesu na dobre. I pomy?le?, ?e tak niedawno rozwa?a? oddanie pubu w moje r?ce.
Jacek Ozaist
|