Nie ma, skoro tłum moich rodaków na Królewskim Trakcie w Warszawie wznosi modlitewne błaganie o wolności przywrócenie. Oddają moją ojczyznę pod patronat niebieski, w bluźnierczej nienawiści do jej władz doczesnych. A potem przed kamerami telewizyjnymi uwłaczają sobie, szkalują się, wzajemnie oskarżają, wymyślają i rezonują bez umiaru. Piana bije z telewizyjnego ekranu. Lada chwila – myślę – krew się poleje. I myślami wracam do lat emigracyjnych, kiedy ojczyzna nam się widziała w przyszłej krasie swobód i cnót obywatelskich. A wolność była marzeniem tych z nas, którzy oddali albo gotowi byli za nią oddać życie. Kiedy myśmy Boga prosili o wolność, Polska była zniewolona. Za ten śpiew błagalny, groziło nam widmo więzień, obozów koncentracyjnych, tortur i śmierci.
Co grozi dziś tym, którzy bluźnią? Bluźnią, bo tę wolność mają. Wolność nieokiełznaną, niedocenianą, szkalowaną. Nie chciałabym mieszać w to Pana Boga. Ale czy wolno nadużywać jego cierpliwości? Ten wrzeszczący na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie tłum nie jest statystycznym przedstawicielem społeczeństwa. Ale jest w swojej mniejszości nie mniej przerażający.
Uświadamia nam, tym, którzy z wizją wolnej Polski żyli i żyją, że coś w niej pękło, że jad się sączy. Jad nienawiści na grobach poległych w Smoleńsku. Jad zwątpienia w prawdę o ich śmierci. Tych zdradzonych o świcie – jak poetę Herberta zacytował Jarosław Kaczyński. Dziś zdradzanych przez polityczne rozgrywanie ich śmierci.
Do dziś z wdzięcznością wspominam ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Za to, co zrobił dla nas, AK-owców. Za przywrócenie nam godności i wpisanie nas w świadomość narodową. Za uczczenie pamięci naszych kolegów z AK w 60. rocznicę Powstania Warszawskiego. Godnie, szumnie, wzruszająco. Bez względu na meritum tego zrywu. Na jego tragiczne skutki i zgliszcza stolicy. Nie wiem, jakim był prezydentem. Dobrym czy złym. Ale wiem, że nie zasłużył sobie na urąganie mu i obrażanie go za życia. Ani na licytowanie się jego życiem po śmierci. I niegodna jest jego pamięci i pamięci tych, co zginęli, ta histeryczna orgia żałobna. To rozdzieranie szat i ran.
Zdradził mnie o świcie mit mojej ojczyzny. Dość już mam żałoby, jęków, szlochów i zawodzenia. Dość już mam tego ceremoniału de profundis. Dość już mam, choć straciliśmy w Smoleńsku naszego drogiego kuzyna Czesława Cywińskiego, prezesa Światowego Stowarzyszenia AK-owców.
I dość już mam rozważań o honorze Polaków. O honorze patriotycznym, wymagającym nieustannych pretensji do sąsiadów, byłych zaborców. Czegóż to w imię tego honoru nie robiono! Składano życie na ołtarzu ojczyzny, często niepotrzebnie. Popełniano samobójstwa z jej utratą. Też niepotrzebnie. Robiono różne głupstwa, puste gesty, wbrew zdrowemu rozsądkowi. A honor jest pojęciem umownym, złożonym. Co dla jednych honorowe, dla innych bezsensowne. Uwarunkowane religią, doktryną, systemami, mitami. Niektórzy twierdzą, że honor może być i był narzędziem terroru. W jego imieniu popełnia się zbrodnie indywidualne i masowe. Młode pokolenia takiego poczucia honoru już nie mają. Uważają go za romantyczny atrybut błędnych rycerzy minionych epok czy opowieści. Kto by dziś wskoczył konno do Elstery z okrzykiem „Bóg mi powierzył honor Polaków!”? To arogancja i szaleństwo. I kto by dziś strzelał sobie w łeb z powodu przegranej bitwy. A byli i tacy. I tacy też będą pewnie. Myślę, że czasem honor i humoreska chadzają w parze. Pojęcie honoru dla wielu niewiele ma już wspólnego z cnotami patriotycznymi. Jest to pojęcie społeczne albo towarzyskie. I dlatego wzburza mnie – szafowanie tym pojęciem w tej mojej ekranowej ojczyźnie, bo taką najlepiej znam. Tusk i Komorowski – słyszę – powinni honorowo zejść ze sceny politycznej. Zamordowali kogoś? Oszukali? Okradli? Istnieją jeszcze pojęcia przyzwoitości, uczciwości, godności osobistej, ale niektórzy Polacy wierzą, że sam Pan Bóg im powierzył szafowanie honorem. A także powierzył im przydzielanie paszportu polskości. Dobrego Polaka w odróżnieniu od złego, co się słusznie lub niesłusznie przypisuje poglądom Jarosława Kaczyńskiego.
Mój pradziadek, rodem z Krakowa, był obywatelem cesarstwa Austro-Węgier. Moja prababka, rodem z Jędrzejowa, obywatelką carskiej Rosji. Pisywali do siebie przez granicę czułe listy, zakrapiane fracuszczyzną. A kiedy pradziadek postanowił paść do nóg rodzicom swojej wybranki i prosić o jej rękę, musiał sobie wyrobić paszport, żeby przekroczyć granicę. Paszport był kanarkowego koloru, z czarnym orłem, bez fotografii. W paszporcie był tylko jego rysopis. Sprytni kupcy polscy i żydowscy pożyczali sobie nagminnie takie paszporty. A co z rysopisem? – Miałem wąsy panie władzo, ale zgoliłem. Miałem czuprynę, ale wyłysiałem, oczy mi wyblakły, policzki się zapadły. – A ten średni wzrost? – Co to znaczy średni?
Człowiek mógł wtedy nawet z cudzym paszportem przekraczać granicę własnego kraju. I wszyscy czuli się dobrymi Polakami. I to stanowiło o paszportach ich polskości.
Zdradził mnie o świcie i odszedł w siną dal mit o bezwzględnej polskości wszystkich mieszkańców mojej ojczyzny. A może mi się to wszystko śniło? Po koszmarnej wirtualnej wizji mojego kraju.
Krystyna Cywińska
|