Fleet Street jest również siedzibą wymiaru sprawiedliwości, tu mieści się neogotycki budynek Royal Court of Justice
Strand odchodzi na wschód od Trafalgar Square. Do lat sześćdziesiątych XIX wieku był ciemnawą, wąską uliczką. Wszystko zmieniło się, gdy wzdłuż rzeki wybudowano Victoria Embankment. Nabrzeże oddzieliło od rzeki domy stojące po południowej stronie Strandu, ale mieszkańcy chyba nie mogli narzekać. Przy okazji ich ulica załapała się bowiem na renowację. Strand mógł teraz ogrzać się w blasku Nabrzeża Wiktorii.
Niech żyją lody!
Jedną z pierwszych rzeczy, które zobaczymy zostawiając za sobą główny plac miasta, jest stacja Charing Cross wybudowana w 1864 roku. Niegdyś odchodziły stąd łodzie na kontynent. Przechodząc obok stacji wszystkie łasuchy powinny zdjąć nabożnie czapki. Kiedyś istniał tu bowiem targ, na którym po raz pierwszy w historii sprzedawano publicznie… lody. Przez długi czas były one bardzo rzadkim, kosztownym, przyrządzanym wyłącznie w domu specjałem. Świat stał się lepszym miejscem dzięki szwajcarskiemu przedsiębiorcy Carlo Gattiemu. Sprzedawał on lody za pensa, serwując je w muszelkach. W ten sposób słodycze te trafiły pod strzechy, a Gatti – co niewątpliwie należy uznać za akt sprawiedliwości dziejowej – stał się milionerem.
Perełki w betonowej dżungli
Nie da się ukryć, że duża część ulicy nie powala wizualnie. Dominują tu nowoczesne, pozbawione wyrazu budynki. Ale i tak można wypatrzyć parę perełek. Urokliwa jest na przykład siedziba optyka Dollond&Atchison, od lat dzielnie broniąca się przed ściśnięciem przez dwa betonowe potwory, które napierają na nią z obu stron. Interesujący jest też teatr Adelphi po tej samej stronie ulicy. Wybudowany w 1936 roku budynek to jeden z przykładów surowej, modernistycznej architektury owego czasu. Wyraźnie kontrastuje z balkonikami klasycyzujących kamienic, z którymi sąsiaduje.
Nieopodal znajduje się jedyna w swoim rodzaju uliczka na Wyspach. Na niewielkiej dojazdówce do hotelu Savoy obowiązuje ruch prawostronny. Wszystko po to, by goście, zmierzający do znajdującego się po zachodniej stronie ulicy wejścia, nie musieli zadawać sobie trudu przechodzenia przez ulicę.
W pobliżu znajdziemy sklepik Twiningsa, obecny na Strandzie od 1706 roku. A w środku – oszałamiający wybór herbat. Można nawet stworzyć swój własny zestaw, kupując torebki na sztuki. W głębi sali znajdziemy czekające na zmielenie kawy z całego świata. Z umieszczonych na ścianach portretów spoglądają na nas srogim wzrokiem członkowie rodziny Twining. – Cytryna? W herbacie?! Cóż za kontynentalne barbarzyństwo! – zdają się mówić.
Droga do Indii
Dalej jest już Aldwych, zakątek, którego nazwa pochodzi od angielskiego wyrażenia eald wic, oznaczającego starą osadę. Aldwych łączy Strand z Covent Garden. Znajdziemy tu budynek High Commission (odpowiednik ambasady) Indii z 1920 roku. Warto się zatrzymać, by podziwiać serię fresków zdobiących wnętrze budynku. W głównym holu zobaczymy sześć indyjskich pór roku. W podróż przez ludzkie życie zabierze nas natomiast artysta D. K. Barma, który ozdobił salę oktagonową (I piętro) freskami przedstawiającymi fazy ludzkiego życia od narodzin, przez edukację, pierwszą miłość aż po śmierć i – jakżeby inaczej – Nirvanę. Największe wrażenie robi chyba jednak bogato zdobiona kopuła centralna (Central Dome), przedstawiająca cztery epoki indyjskiej historii.
Somerset House i royal courts of Justice
Warto też zajrzeć do znajdującego się nieopodal eksluzywnego Hotelu Waldorf (oczywiście jeśli gotowi jesteśmy znieść pełne wyrzutu spojrzenie portiera) i do urokliwego kościółka St Mary le Strand, wciśniętego jakby na siłę między dwie ruchliwe ulice.
W przeciwieństwie do niego, Somerset House rozpycha się bez skrupułów. Pamiętający czasy średniowiecza, choć wielokrotnie przebudowywany pałac, mieści imponujący dziedziniec efektownie oświetlany po zmroku. Znajdziemy tu też jedno z najlepszych muzeów w mieście. Kolekcja Cortauld Institute zabierze nas w eteryczny świat Moneta, wraz z Degas pozwoli zajrzeć za kulisy teatru baletowego i sprawi, że staniemy twarzą w twarz z uroczą kelnerką z Folies-Bergere Maneta. Znajdziemy tu genialne Zdjęcie z krzyża Rubensa i jedyny na Wyspach portret stworzony przez Goyę. Jest nawet słynny Autoportet z odciętym uchem van Gogha! Latem na dziedzińcu migoczą fantazyjnie nowoczesne fontanny, a zimą miejsce to zamienia się w uroklilwe lodowisko.
Wędrując Strandem w kierunku Fleet Street, nie można nie zauważyć imponującego neogotyckiego budynku Royal Courts of Justice, gdzie prowadzone są sprawy w kilku mających tam siedzibę sądach. Łatwo zgubić się wśród jego korytarzy, których długość wynosi w sumie ponad trzy mile. Publiczność może obserwować toczące się rozprawy we wszystkich 88 salach sądowych, choć zdarzają się przypadki reprymend od surowych sędziów w stosunku do tych, którzy zakłócają powagę aktu wymierzania sprawiedliwości.
Republika Prasowa
Strand przechodzi we Fleet Street, ulicę-symbol. Jeszcze dziś, mówiąc o brytyjskim światku dziennikarskim, mieszkańcy Wysp używają określenia Fleet Street. Historia ulicy jako zagłębia dziennikarskiego sięga 1702 roku, gdy spod prasy wyszedł pierwszy na Wyspach dziennik – Daily Courant, wydawany przez Edwarda Malleta w niewielkim mieszkanku nad dzisiejszym pubem White Hart.
Dziennikarz Andrew Marr nazywa Fleet Street z jej złotego wieku Republiką Prasową. Rzeczywiście, przez dekady ściągali tu dziennikarze z całej Wielkiej Brytanii. Swoje siedziby miały tutaj między innymi redakcje Daily Mirror, Daily Express, Daily Telegraph i Reutersa. Niedaleko, na Tudor Street, usadowił się najstarszy brytyjski tygodnik – The Observer. To tu odbywała się codzienna walka o „newsa”. W swojej książce My Trade Marr przytacza opowieść obrazującą bezwzględność dziennikarskiego świata z połowy XX wieku. Artur Christiansen, redaktor Daily Express wspominał, że zwalnianie ludzi było dla niego chlebem powszednim – w niekończącym się wyścigu o czytelnika przetrwać mogli tylko najlepsi. „Jeden z pracowników zagroził, że rzuci się z Blackfriars Bridge. Musiałem być twardy i powiedzieć mu, że dam mu piątaka, jeśli poda mi dokładny termin, bym mógł zrobić dobrę zdjęcie na pierwszą stronę” – opowiadał Christiansen.
Gdy popołudniowy deadline minął, dziennikarze wychodzili na ulicę by się zrelaksować. Nic dziwnego, że wkrótce na ulicy jak grzyby po deszczu zaczęły wyłaniać się puby i bary. Nie wszystkie przetrwały do dziś, ale wciąż odwiedzać można jeden z najsłynniejszych – El Vino.
Teraz kroki zabieganych dziennikarzy już ucichły. Atmosfera podniecenia i ciągłego wyścigu uleciała z Fleet Street wraz z kolejnymi redakcjami, które zamykały swoje podwoje, przenosząc się w inne części Londynu, szczególnie w okolice Canary Wharf i Canada Water. Ale legenda o złotej erze brytyjskiego dziennikarstwa pozostała.
Adam Dąbrowski
|