Kto?, nieoczekiwanie, po?o?y? mi d?o? na ramieniu. Habba, jeden ze sta?ych bywalców Duke’a, u?miechn?? si? do mnie przyja?nie.
– Ci??ko pracujesz. Kiedy? b?dziesz milionerem – powiedzia? ca?kiem powa?nie.
Machn??em r?k?, odwzajemniaj?c u?miech.
– Chod?, postawi? ci piwo – doda? Habba i poci?gn?? mnie w stron? pubu.
Ola kr?ci?a si? za barem, spisuj?c dla Marka list? zakupów. Czu?em do niej tak? sam? niech??, jak kiedy? do Evy, któr? pewnego wieczoru pomog?em pozbawi? pracy za barem. Ola by?a nie do ruszenia. To ja musia?em si? wynosi?.
– Co u Grzesia? Jakie? wie?ci?
Habba by? jednym z pubowych kolegów Grzesia. Du?o czasu ze sob? sp?dzili, wypijaj?c przy tym morze piwa. Przy okazjonalnych spotkaniach jeden pyta? mnie, co u drugiego.
Habba, czarnoskóry m??czyzna drobnej budowy o rzadkich w?osach i zm?czonych oczach, postawi? przede mn? oszronion? butelk? ?ywca. Nawet nie wiedzia?em sk?d pochodzi, czy urodzi? si? tu, czy „przyemigrowa?”. Nigdy go o to nie zapyta?em. Pytanie o czyje? pochodzenie zawsze uwa?a?em za niegrzeczne, bo zawiera?o w sobie tez?, ?e ten kto? jest kim? z zewn?trz, ?e co? z nim nie tak. Mnie bardzo cz?sto pytano, sk?d jestem i nie powiem, abym odczuwa? z tego powodu jak?? frajd?.
– Nic ostatnio nie s?ysza?em – przyzna?em – Wiem tyle, ?e spotka? dawn? mi?o?? i chyba z ni? zamieszka?. Samotno?? nigdy mu nie doskwiera?a.
– Pozdrów go. Mam nadziej?, ?e sobie radzi.
Skin??em w milczeniu g?ow?.
Habba sp?dza? w Duke’u wi?kszo?? swojego ?ycia. Tu przychodzi?a w odwiedziny jego najstarsza córka, tu te? ?ona przywozi?a mu w wózku najm?odsz?, niczym na wi?zienne widzenie. Grze? móg?by sobie gaw?dzi? z nim przy piwku, ale choroba alkoholowa nie pozwala?a mu usiedzie? na miejscu. Poza tym, picie kosztuje. Habba zapewne korzysta? z dobrodziejstw angielskiego systemu opieki socjalnej, a Grze? musia? zarabia?.
– Wynosz? si? st?d za miesi?c – zwierzy?em si? Habbie – Zostawiam Marka z ca?ym tym bajzlem i próbuj? si? gdzie indziej.
– Ci??ki typ. Dla niego liczy si? tylko kasa.
– Ale moj? pogardzi?...
Wypili?my reszt? piwa w milczeniu. Postawi?em Habbie jego ulubionego Lecha i pocz?apa?em do kuchni.
Biznes buja? nam si?, niczym stara ?ajba na wzburzonym morzu. Jednego dnia nie zagl?da? prawie nikt, nazajutrz ledwie wyrabiali?my z realizacj? zamówie?. W gorsze dni zaciera?em r?ce, ?e ju? nied?ugo pójd? st?d precz, w lepsze trawi?em w?tpliwo?ci, dziel?c ka?dy w?os na czworo.
Coraz cz??ciej musia?em obs?ugiwa? ludzi sam, bo ?al mi by?o kasy na personel. Mia?em chodzi? z r?kami za?o?onymi do ty?u i udawa? wielkiego szefa, a potem nie mie? na czyj?? wyp?at?? Wolne ?arty. Poza tym zbierali?my na now? knajp?, wi?c liczy? si? ka?dy pens. Zbierali?my, cho? widoków na przeprowadzk? wci?? nie by?o.
Je?dzi?em, jak wariat – samochodem, autobusami, metrem, przemierzaj?c Londyn wzd?u? i wszerz w poszukiwaniu nowej szansy. Widywa?em straszne rudery, których czas dawno przemin??, i nowiutkie, pachn?ce ?wie?ym tynkiem, dopiero co wyremontowane cacka. Najlepszy lokal trafi? mi si? w Fiztrovii, eleganckim zak?tku le??cym mi?dzy Oxford Street a Marylebone. Od razu by?o wiadomo, ?e to za wysokie progi, ale by?em odwa?ny niczym polski pi?karz ligowy, który ma stawi? czo?o Realowi albo Milanowi i na pocieszenie opowiada w prasie, ?e jak spada?, to z wysokiego konia. Pi?kny, nowoczesny pub o nazwie Tower Tavern pozwoli? mi poczu? swój kusz?cy zapach, po czym z?o?liwie trzasn?? mi przed nosem drzwiami. Dwupokojowy apartament z du?ym, niezagospodarowanym ogrodem na dachu, w?asny gara? i magazyn, przestronna piwnica – to wszystko uszcz??liwi?o mnie na tylko na chwil?, niczym podrobiony kupon Lotto. Owszem, pozwolono mi z?o?y? ofert?, owszem przyj?to biznesplan i zwodzono przez kilka tygodni, lecz od pocz?tku Tower Tavern nie by?a s?dzona komu? takiemu, jak ja.
Po tej pora?ce zaw?zi?em kr?g poszukiwa? i szuka?em czego? bli?ej domu. Mia?em na oku dwupoziomow? knajpk? na Acton, du?y lokal w zachodnim Ealingu i opuszczon? kawiarenk? na Greenford. Sprawy by?y w toku.
Habb? wyra?nie tego dnia nosi?o, bo przeszed? na polsk? stron? Duke’a z kolejnym piwem dla mnie.
– Twoje zdrowie, m?ody cz?owieku – poklepa? mnie po ramieniu, zataczaj?c si? lekko – Na mnie ju? czas. Do jutra.
– Dzi?ki za piwo. Do jutra, Habba.
Za barem pojawi? si? Mark ze zgrzewk? taniej wódki w r?kach. Nigdy nie lubi?em tego momentu. Wiedzia?em, ?e teraz b?dzie przez pó? godziny wnosi? towar, po czym przyjdzie do mnie z jak?? duperelowat? pretensj?. Kiedy? ch?tnie pomaga?em mu nosi?, ostatnio ju? tylko podpatrywa?em, jak si? m?czy. W ko?cu, po nim, cho?by potop.
Nagle przystan?? i poszuka? mnie wzrokiem. Z?ama? wszystkie procedury, by zada? mi pytanie:
– Jack, kiedy si? wyprowadzacie?
– Czemu pytasz?
– Mam oferty...
– Daj mi tydzie? albo dwa.
– Dobra, ale nie d?u?ej.
Pokiwa?em sm?tnie g?ow?, cho? we mnie wrza?o.
Gnoju niewdzi?czny, gnido kasolubna, cieciu pospolity! Z tak krótk? pami?ci? o ludziach, którzy co? dla ciebie zrobili, doczekasz si? tego samego – pomy?la?em z?o?liwie i poszed?em zapali?.
Jacek Ozaist
|