A przecie? zale?eli?my od siebie, byli?my naczyniami po??czonymi, pracowali?my razem na wspólny rachunek. Tak mi si? przynajmniej wydawa?o.
– Chyba zredukuj? godziny pracy pubu – zagai? kiedy? w przedsionku mi?dzy sal? a kuchni?. – By? mo?e zamkn? w poniedzia?ki.
Skrzywi?em si?, kr?c?c z dezaprobat? g?ow?.
– Na pewno jest inne wyj?cie. Nasze kelnerki mog? obs?ugiwa? obie sale – odpowiedzia?em rzeczowo.
– No, nie wiem. Zbyt du?o mi ginie piwa. Nie ufam twoim dziewczynom.
R?ce mi opad?y. Nigdy wcze?niej nikt nie mówi? mi o takich podejrzeniach. W pubie mrowi?o si? od ró?nego autoramentu personelu, u nas kelnerki by?y dwie, a ostatnio w?a?ciwie ju? tylko jedna. Ale to ona mia?a zebra? ci?gi za ca?y syf. Tak mnie zaskoczy?, ?e nawet nie podj??em walki o prawd?. Odwróci?em si? na pi?cie i znikn??em u siebie. U siebie? Ko? umar? ze ?miechu. Wszystko, co by?em w stanie wynie??, by?o moje, lecz ?adn? miar? nie mog?em powiedzie?, ?e jestem u siebie.
Powiedzia?em o jego zarzutach Kamili, naszej ostatniej kelnerce. Nie bardzo wiedzia?a, co odpowiedzie?. Pos?a?a mi smutny u?miech, wzruszaj?c ramionami.
– Nie potrzebuj? jego piwa.
– Wiem.
– Co my teraz zrobimy?
– Nie wiem.
Oboje liczyli?my, ?e Mark rozwa?y propozycj? obj?cia przez ni? stanowiska wahad?owego pomocnika mi?dzy salami. Wczesnym popo?udniem bywali u niego raczej przypadkowi przechodnie, u nas raczkowa? dopiero ruch w tzw. lunch time. Jedna osoba spokojnie mog?a obs?u?y? wszystkich.
Mark nie by? ju? tym samym cz?owiekiem, co cztery lata temu, gdy razem zaczynali?my rozruch Duke’a. Ja te? nie by?em. Podskórnie czu?em, ?e troch? mu namiesza?em w ?yciu i sprawy nie posz?y tak, jak chcia?. Nie zna? Polaków, bo przed akcesj? nie by?o nas w Anglii zbyt wielu. Gdy zjawi? si? Grze?, a potem ja, ca?e rzesze rodaków przewin??y si? przez pub oraz pokoje na górze, nie zawsze pozostawiaj?c po sobie dobre wra?enie. Kilku kolesi nigdy nie uregulowa?o zaleg?o?ci za pokój, a jeden chodzi? za Markiem, ?kaj?c, ?e potrzebuje 500 funtów na operacj? ?ony, i ten ?atwowierny pacan mu po?yczy?. Oczywi?cie, facet wi?cej si? nie pojawi?.
Cz?sto, po naszych pi?tkowych imprezach by?y burdy, ba, ziomale t?ukli si? mi?dzy sob? nawet ?wi?tuj?c zwyci?stwo dru?yny narodowej. Mark musia? nas mie? za dziwaków. Troch? szalonych, bezsensownie romantycznych, niezbyt wiarygodnych, ale zawsze absurdalnie dumnych z siebie oraz z w?asnych dokona?.
Wszed?em cicho do kuchni, gdzie Aneta ko?czy?a zaplanowany na ten dzie? ?urek z kurkami. Cz?sto sam tak planowa?em menu, ?eby zje?? co? niezwyk?ego lub przypomnie? sobie zapomniane przysmaki. Mia?em kuchni?, mia?em kucharzy. Kto móg? zabroni? mi marzy?? Jedynie Mark!
– Anetko, sta?o si? – powiedzia?em tylko.
Doskonale wiedzia?a, o co mi chodzi. Rozmawiali?my o tym tysi?ce razy.
– Ciesz? si? – odpar?a. – Ch?tnie si? st?d wynios?.
Nie lubili si? z Markiem ani troch?. On tolerowa? j?, bo musia?, ona nie musia?a go tolerowa?, bo dba?em, by nie mia?a z nim kontaktu. Czasem mnie nie by?o i wtedy naprawd? iskrzy?o. K?ócili si? o takie duperele, jak ?le zaparkowany samochód, krzywo ustawione sto?y i krzes?a na sali, czy sposób zap?aty za czynsz.
– Naprawd? si? cieszysz?
Nawet jej powieka nie drgn??a.
– A co? ty my?la?!? To przecie? dziura, rudera, syf i mogi?a!!!
Poci?gn??em nosem, by uciszy? natr?tnie pchaj?c? si? ?z?.
– Mo?e dla ciebie. Ja tu troch? zdrowia zostawi?em.
– A ja nie? Porzuci?am lansow? fuch? nad Tamiz?, ?eby grzeba? w twoich garach. Los mnie pokara?...
Pokiwa?em ze z?o?ci? g?ow?. Mia?a sporo racji. Niespodziewanie obj??a sched? po marnym kucharzu-pijaku i wyprowadzi?a nasz? kuchni? na prost?. Wkrótce potem razem zmodyfikowali?my menu, staraj?c si? przyci?gn?? nowych klientów i przez okr?g?y rok mieli?my w knajpie pe?no ludzi.
Par? lat wstecz te? ludzie marudzili, ?e Duke to melina, ale na imprezy zagl?da?o sporo ludzi. Restauracja równie? nie prezentowa?a si? najlepiej, jednak najwa?niejsze by?o to, co wychodzi?o z kuchni. Smaczne, ?wie?e obiady.
To ju? i tak nie mia?o znaczenia. Imprezy od dawna by?y martwe. Mimo prób wskrzeszenia. Czas nadchodzi? tak?e na nasz? restauracj?. Nie by?em pewien, czy Mark tego chce, my chcieli?my tego na pewno. Od paru miesi?cy rozgl?dali?my si? za czym? nowym. Stawali?my do konkursów na biznesplan, sk?adali?my bezpo?rednie oferty, aplikowali?my u po?redników, je?dzili?my po ca?ym Londynie, szukaj?c czego? ciekawego do wzi?cia. Byli?my ledwo ?ywi, za?amani nerwowo, lecz pe?ni pasji. Mark by? st?d, my stamt?d. Jemu wszystko sz?o ?atwo, nam jak po grudzie. To nas jeszcze bardziej motywowa?o.
W ko?cu da?em mu zna?, ?e w ci?gu paru tygodni zwijamy ?agle. Mia?em nadziej?, ?e co? zrobi, podejmie walk?, sprawi, ?e zewrzemy szeregi, jak dawniej. Nic z tego. Pasowa?o mu to.
– W takim razie, w porz?dku, facet – mrukn??em po nosem. – Jeszcze zata?cz? na twoim grobie.
Jacek Ozaist
|