Spragniona nowych wrażeń i w poszukiwaniu pokus przyjęłam zaproszenie od starej znajomej, która teraz obraca się na wyżynach towarzyskich sfer. Z zawodu projektantka meblościanek i szaf, obecnie prezentuje programy telewizyjne „Przemień swój dom w świątynię”. Jej drugi zawód to obnoszenie swojego statusu gwiazdy.
Ona wybrała restaurację. Przez koneserów podniebienia okrzyczaną londyńskim La grande bouffe, gdzie wszystkie zmysły stymulowane są do granic estetycznych i fizjologicznych możliwości. Epoka obfitości i marnotrawstwa w całej swojej krasie. Architekci zachowali industrialną przeszłość byłej tkalni; wysokie palmy w kwadratowych donicach sięgają do nieba, a tafla szklanego sufitu jest jednym wielkim oknem, przez które widać wędrujące chmury. Jak kiedyś, tak i teraz, odbywa się tam przędzenie i nawijanie na wielkie szpule nitek interesu.
Weszła. Była kobietą o dziwnej fizjonomii. Mała twarz, którą jak się raz zobaczy, nigdy się nie pamięta. Figura źle skomponowana. Jej strój jakby projektowany w burzy, a ubierany na drabinie strażackiej. Była całkowicie zrobiona za pomocą przemysłu kosmetycznego. Nawet głuche ucho mogło wyczuć dysonans w całej jej osobie. Miała na sobie garsonkę w niemodnym kolorze musztardy sarepskiej, która ciasno opinała jej szczupłą sylwetkę. Linia dekoltu i krótkiej sukienki prawie się spotykały. Kokieteryjnie wachlowała ciężkimi rzęsami, jakby podnosiła kurtynę na scenie teatru.
Rytuał powitania był głośny i aktorski. Wyśpiewałam zgrabny madrygał na jej cześć, który przyjęła bez krygowania, jakby jej się zwyczajowo należał.
Zamawia Kir Royal. – To dla podsycenia apetytu – mówi. – Aperitif ma być cool and dry, żebyśmy mogły jeść i jeść – i prowadzi mój wzrok w stronę długiego stołu szwedzkiego, który mógłby opasać całą kulę ziemską. Wyglądał jak żniwa i dożynki, plony chłopów przybrane w burżuazyjnym guście. Menu było starannie zaaranżowane według sezonów kalendarza i geografii pochodzenia dań. Delicje, specjały, frykasy były fantazyjną manifestacją sztuki kulinarnej.
– Wiesz – mówi Ona – fascynuje mnie nasza cywilizacja konsumpcji, jestem jej pierworodnym dzieckiem. Chcieć i mieć! Czy to nie podniecające? Mam prosty gust, zadawała mnie tylko to, co najlepsze. Świat ciasny, monotonny i prozaiczny nudzi mnie – wyrecytowała jak papuga swoje motto.
– Myślałam, że mamy kryzys konsumpcji i szukamy prawd wyższych – przerywam jej. – Nie tylko bogaci są szczęśliwi.
Wymieniamy całkiem nieważne myśli, nie te z rozdroży etyki i filozofii. Ona na pewno nie szuka przygód wśród arcydzieł tego świata, a ja złapałam się sama w pułapkę jej przeciętności. Pestki wiśni w głowie…
– Jestem głodna jak wilk, mogłabym zjeść konia z kopytami – wchodzi mi w myśl. Nie miałam przeczucia, że ta metafora to omen!
Podchodzimy do tego gastronomicznego ołtarza. Ja robię misterną kompozycję z zakąsek, kawior i bliny, mus z łososia i przepiórcze jaja wplątane w gniazdko atramentowych spagetti. Ona nie dba o logiczny ciąg smaków, nie używa mapy podniebienia; na jej talerzu piętrzą się mięsa, pasztety i słodkie naleśniki.
– Widzę, że nie hołdujesz żadnym nakazom dietetycznym.
– Jestem śmiertelnie zmęczona udawaniem, że się jest normalnym – mówi Ona i szybko dodaje: – Każdego odmieńca ludzie uważają zaraz za świra.
Nie słyszę jej dobrze, bo mlaska, wpycha widelcem i łyżką jedzenie do ust. Biedny kelner się waha, co jej nalać, bo wino było tak starannie dobierane do potraw. Ona macha ręką, że to wszystko jedno, i głośno siorbie raz białe, raz czerwone.
– Lecę znowu do korytka – śmieje się Ona. Wróciła z kopiatą tacą jadła, jakby miało reprezentować Narody Zjednoczone na igrzyskach. Zachłannie upycha jedzenie w odkształconych policzkach, poci się i głośno sapie. Wyciąga z torebki jakieś pigułki i połyka ze wstrętem.
– Idę przypudrować nos – oznajmia i wychodzi. Wraca blada, drżąca, jej włosy w nieładzie.
– Jeśli wierzyć poetom, że każdy z nas jest opowieścią – zwracam się wesoło do niej – to ty na pewno jesteś książką kucharską z czasów króla Sasa.
– Ja żyję po to, by jeść! – oznajmia.
– To chyba jakiś geniusz inżynierii fizjologicznej cię skonstruował. Masz metabolizm jak górski potok.
– Zgłodniałam – oznajmia i wyrusza w następną pielgrzymkę. I już stoi przed nią stos pieczeni, rolad i krokietów. Wiosłuje po talerzach łyżką i widelcem i zapija głośnymi haustami. Znowu wybiera z torebki garść pigułek i połyka.
– To takie drobne wspomagacze – krzywi się – środki wymiotne, przeczyszczające, popychające i wypróżniające. To moje codzienne używki.
Ona połączona jest ze światem przewodem pokarmowym i przepuszcza jedzenie przez żarna swojego żołądka. Jej apetyt nie jest sublimacją głodu i poszukiwaniem rozkoszy podniebienia. Chyba zapędziła się w jakąś ślepą uliczkę ewolucji. Pokaż mi ile jesz, a powiem ci, kim jesteś.
– Muzyka wzmaga apetyt – mówi moja nie koronowana królowa obżarstwa i każe orkiestrze grać tarantelę. W szybkim rytmie kręci się jak fryga, donosząc do stołu kopiaste talerze ciast, kremów i tortów. Więcej i szybciej. Łakomie konsumuje, otoczona paterami jadła niczym wierną gwardią przyboczną.
– Proponuję ci model zdrowego żywienia – zagajam prostacko-dietetyczny reżim – świeże powietrze i zioła, dużo, dużo ziół.
Ona w odpowiedzi kieruje się znowu w stronę gastronomicznej spiżarni białek, tłuszczów i cukrów, wypełniając swój szaleńczy obrzęd jedzenia.
Muzyka nagle wspięła się w jakąś homofoniczną frazę. Niewidzialny komandor stołu szwedzkiego machnął czarodziejską różdżką i... zwinął całe jadło ze stołów. Rewolta węglowodanów i protein. Kunsztowne dania zaczęły się przeobrażać w swoje pierwotne formy bycia. Na łodziach odpływają jesiotry na Morze Kaspijskie, łososie, kraby, raki i setki ruchliwych krewetek. Stado owiec nakręciło kompas na północną Walię, a krowy i prosiaki w amoku tratują stoły i krzesła. Nawet warzywa i owoce ułożyły się posłusznie w wiklinowych koszach. Przepiórki, gęsi i kaczki prostują skrzydła i wznoszą się do lotu. W bajecznym transie przeobrażenia porządek naturalny został przywrócony.
– Jak to ? Gdzie się podziało jedzenie? – krzyczy Ona z przerażeniem. Leci do pustych stołów i rzuca się z otwartą jamą ustną na wazony z kwiatami. Najbardziej zagrożone goździki i bratki wycofują się pod osłonę kolczastych róż.
Królestwo obfitości, jak każde inne królestwo musi się bronić. Co nie jest dobre dla jednej pszczoły, jest z pewnością szkodliwe dla całego roju, a gdziekolwiek jest choroba, lekarstwo leży w zasięgu. Modlę się o nadprzyrodzoną interwencję w obronie religii jedzenia i picia. Intuicyjnie wiem, że samo życie jest wystarcząjaco pomysłowe i ma swoje sztuczki w zanadrzu.
Ona stoi zahipnotyzowana, patrzy na przesuwający się korowód cieni bulimii i anoreksji, i powoli mierzy egipską ekierką świat swoich demonów.
– Siedzę tu spokojnie, ale jeśli to jest zaraźliwe? – spłoszyłam się. – Nie dam jej jeść z mojej ręki, bo mi ją jeszcze odgryzie.
Nagle, jak na planie filmowym, pojawia się Hannibal Lecter. Sprytne owieczki, nawet w ucieczce zdążyły rozpalić jego naturalną ciekawość. Wysublimowany esteta przybył na swoją ucztę.
– Jak się na nią zapatrzy, to może będzie miał na nią apetyt – przebieram w regułach prawdopodobieństwa. Z tym silikonowym biustem wylewającym się poza burtę smukłego ciała wygląda całkiem apetycznie.
Dla mnie więcej wina! – wołam, niech pomąci mi umysł. Jest siedemdziesiąt tysięcy zasłon prawdy, piękności i rozumu. W fantastycznym świecie nieograniczonych możliwości niech rozum odsłania, co ludzkie, i to, co uniwersalne.
Grażyna Maxwell
|