Małgorzata Romańczuk w Peru
Wróciłaś z Peru. Jakie to uczucie, gdy autobus, którym jedziesz, zatrzymuje się na skraju przepaści?
– Bardziej podwyższały mi adrenalinę wysokość nad poziomem morza i osunięcia ziemi. Jedno z nich spowodowało ostre hamowanie naszego autobusu zakończone właśnie nad przepaścią. Ale po pół roku mieszkania w Cusco i kręcenia się po dalszej i bliższej okolicy można się przyzwyczaić do przepaści, choć przyznaję, że z trudem.
Większość czasu spędziłaś w Cusco. Czy jest coś specjalnego w tym miejscu?
– To jest bardzo urokliwe miasto z ciekawymi okolicami, które typowo turystycznie odwiedziłam trochę wcześniej. Tym razem miałam możliwość zobaczyć nie tylko przepiękne stare miasto, ale też sporo ciekawych inkaskich ruin dookoła miasta. Najmilej wspominam wizytę w Chinchero. To był chyba wtorek i poza mną była tylko jedna peruwiańska rodzina. Z mamą rozmawiałam moim łamanym hiszpańskim, a z córką ćwiczyłam jej angielski. Jednak taka sytuacja to rzadkość. Zwykle spotyka się sporo zachodnich turystów, podróżników i studentów hiszpańskiego. Dlatego jeśli chce się choć trochę zasmakować lokalnej kultury, trzeba się trochę oddalić od turystycznych miejsc. Taki był mój plan i tu przydali się peruwiańscy przyjaciele z poprzedniego pobytu.
Jak wysoko udało ci się zawędrować w Andach?
– Kocham góry, ale raczej skupiam się na pokonywaniu, czasami nawet wysoko położonych, przełęczy – do tej pory mój rekord to ok. 4800 m n.p.m. na szlaku z Choquequirao do Machu Picchu. Ale chcę wspiąć się jeszcze wyżej.
Peru to nie tylko Andy, odwiedziłaś też wybrzeże i dżunglę?
– Udało mi się na chwilę dotrzeć na wybrzeże. Kiedy myślimy o Peru, to pierwsi przychodzą nam do głowy Inkowie. Nie zdajemy sobie sprawy, ile ciekawych ruin i odkryć sprzed czasów Kolumba i Inków znajduje się na północy Peru. Udało mi się kilka z nich zobaczyć i mam apetyt na więcej. Podróżą, którą jednak najbardziej wspominam, był wyjazd do wysokiej dżungli. Miałam okazję pomieszkać na wsi z rodziną peruwiańską i przynajmniej spróbować doświadczyć, jak żyją – rzeczy zarówno bardziej, jak i mniej ciekawych. Największym odkryciem był dla mnie proces zbierania i przygotowywania do sprzedaży kakao.
Czy natknęłaś się tam na jakieś polskie ślady?
– Ktoś mi mówił, że w miejscowości, w której byłam w dżungli, znaczący biznes należy do potomków Polaków, ale nie miałam okazji ich spotkać. W czasie poprzedniej wizyty odwiedziłam kanion Colca, który jest jednym z najgłębszych kanionów na świecie i został odkryty przez polską wyprawę kajakową z Krakowa na początku lat osiemdziesiątych. W jednej z okolicznych miejscowości jest tablica pamiątkowa w parku i Avenida Polonia.
Byłaś w Peru zarówno na Boże Narodzenie, jak i Wielkanoc. Udało ci się spędzić ten czas z Peruwiańczykami?
– Tak i święta te mają tam zupełnie inny wydźwięk niż w Polsce. W Wigilię o północy otwiera się szampana i wszyscy krzyczą: – Feliz Navidad!, co znaczy wesołych świąt! Składają sobie życzenia, ściskając się nawzajem. Przypominało to bardziej zabawę sylwestrową niż Wigilię w naszym wykonaniu. Potem je się caldo de galina, czyli rosół z kury z dużą wkładką mięsną. W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia sporo ludzi przynosi figurki Dzieciątka Jezus z domowych szopek do poświęcenia w kościele. Ubranka dla Dzieciątka można kupić na specjalnym targu, który odbywa się na głównym placu Cusco w Wigilię w ciągu dnia. Jeśli zaś chodzi o Wielkanoc, to miałam wrażenie, że w Cusco głównie obchodzi się Semana Santa, czyli Wielki Tydzień. Duże wrażenie zrobiła na mnie procesja z wielkim krucyfiksem Señor de los Temblores, czyli Chrystusa od Trzęsienia Ziemi, który jest patronem Cusco od czasu, kiedy w 1650 roku podczas procesji trzęsienie ziemi cudownie ustało. Procesja odbywa się na ulicach Cusco przez pół dnia i kończy wieczorem błogosławieństwem krzyża na głównym placu wypełnionym po brzegi mieszkańcami miasta i turystami. Pozostałe procesje są także imponujące. Natomiast Niedziela Wielkanocna niczym nie różni się od zwykłej niedzieli.
Gdy się jest pół roku w innym kraju, to chyba ma się okazję poznać kraj, patrząc na wszystko oczami tubylca, a nie turysty. Chodziłaś po zakupy na miejscowy targ?
‒Oczywiście. Kupowałam tam przede wszystkim owoce i warzywa. Mięsa z haka bez lodówki nie odważyłam się jednak kupić.
Gdzie się stołowałaś?
– Zwykle chodziłam do lokalnych jadłodajni, gdzie całkiem niezły obiad z trzech dań, tzw. menu, można kupić za funta. Turystom polecałabym jednak takie troszkę droższe – za półtora funta (śmiech).
Masz swoją ulubioną potrawę?
– Lubię ceviche – marynowaną surową rybę, ale raczej polecałabym ją na wybrzeżu, gdzie ryby na pewno są świeże. Zawsze bezpieczne jest lomo saltado, czyli smażona wołowina z papryką. Tylko uwaga! – frytki tu są traktowane jako warzywo, więc danie dodatkowo jest podawane z ryżem. Bardzo lubiłam też zupy. Przypominały nasz krupnik z jeszcze większą ilością różnych rzeczy.
Co to za historia z kursem gotowania, gdzie kucharz się nie pojawił?
– To bardzo dobrze obrazuje stosunek Peruwiańczyków do pracy i czasu. Po prostu są wyluzowani i nie myślą o tym, iż cztery kursantki w tym czasie mogą czekać i się wściekać. Na początku myślałam, że to lekceważenie, i denerwowałam się, ale z czasem trzeba się przyzwyczaić, dla własnego zdrowia i spokoju. Teraz spóźnienie do pół godziny nie robi na mnie wrażenia.
Po pracy na plantacji kakao chyba jesteś specjalistą od tego napoju? Masz jakieś wskazówki, czym się kierować przy jego zakupie?
– Kakao wytwarzane w domu jest inne niż kupne. To w zasadzie jest miazga kakaowa, czyli zawiera masło kakaowe, co powoduje, że kakao jest tłuste. Podejrzewam, że nie każdemu może to smakować, ale dla mnie były to delicje.
Miło wspominasz zbieranie kakao? Było ciężko?
– Nabiegać się trochę musiałam (śmiech). Kakao zbiera się w trójkach – jedna osoba bosakiem strąca owoce, druga biega i je zbiera, a trzecia przecina maczetą skorupy i wyciąga nasiona. Ja byłam od biegania. Ale bawiłam się nieźle.
Wspomniałaś, że zatęskniłaś za wieprzowiną i miałaś okazję jej spróbować na Nowy Rok? Brakowało ci polskiego jedzenia?
– W Nowy Rok w Peru tradycyjnie je się pieczonego prosiaka. Poza tym wieprzowina to rzadkość. Jednak można znaleźć sporo produktów, z których, jak mi się zachciało, gotowałam polskie potrawy. Ziemniaki na placki były. Trzeba tylko znaleźć odpowiedni rodzaj, bo inne ziemniaki są do zupy, inne do frytek etc.
Pamiętasz, ile odmian ziemniaków próbowałaś?
– Oj, nie liczyłam, ale pewnie z dziesięć podstawowych się znajdzie.
Czy możesz podzielić się z czytelnikami „Nowego Czasu” jakimś przepisem na potrawę, której
nauczyłaś się gotować w Peru?
–To może właśnie lomo saltado.
Lomo saltado
Składniki (na 5 osób):
- 250 g fileta z wołowiny
- 2 ostre cebule czerwone
- 3 pomidory
- pietruszka do posypania
- 500 g ryżu
- 500 g ziemniaków odpowiednich na frytki
- 1 duża czerwona (słodka) papryka
- 2 ząbki czosnku
- zielony groszek do przybrania
- sok z limonki
- sól
- pieprz
- mielony kumin
- olej
- sos sojowy.
Ryż należy ugotować i dopiero na końcu dodać sól, ząbek czosnku, trochę cebuli i olej. Jeśli się chce wybielić ryż, trzeba dodać sok z limonki. Cebulę i czosnek można pominąć, jeżeli ktoś jej nie lubi. Pokroić: mięso w kostkę lub słupki, ziemniaki w słupki na frytki, pomidory – po obraniu – w paski (bez nasion), paprykę w paski, a cebulę w dość grube półkrążki. Rozgrzać olej na patelni, usmażyć posiekany ząbek czosnku. Dodać mięso i podsmażyć. Dodać trochę kuminu oraz sporo pieprzu i smażyć na wolnym ogniu. Dodać łyżkę sosu sojowego i wszystko razem usmażyć. Oddzielnie usmażyć frytki, a oddzielnie cebulę, pomidory i paprykę. Dodać usmażone mięso z odrobiną wody i pomieszać. Można też dodać frytki lub serwować je oddzielnie. Uformować na talerzach stożki z ryżu za pomocą filiżanek, obok położyć mięso z warzywami i frytki. Udekorować groszkiem i posiekaną pietruszką.
|